Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

NIE ŻYJE ANNA DĘBSKA

W wieku 85 lat zmarła po ciężkiej chorobie wybitna rzeźbiarka, amazonka, Anna Dębska. Poniżej drukujemy o niej tekst, który ukazał się w miesięczniku „Koń Polski” w lutym roku 2007, a zatytułowany był: „Przyjechała, zobaczyła, zatęskniła!”(redakcja).

 

ANNA DĘBSKA; foto FAPA-PRESS/ Piotr Dzięciołowski

W wieku 85 lat zmarła po ciężkiej chorobie wybitna rzeźbiarka, amazonka, Anna Dębska. Poniżej drukujemy tekst, który ukazał się w miesięczniku „Koń Polski” w lutym roku 2007, a zatytułowany był: „Przyjechała, zobaczyła, zatęskniła!”(redakcja).

Jestem w środku lasu. Według szkicu, który trzymam w ręku, od celu dzieli mnie jakieś siedemset, najwyżej tysiąc metrów. Znając jednak swój wybitny talent do błądzenia, na wszelki wypadek zatrzymuję przygodnych tubylców.

Do kogo, do Anny Dębskiej? – powtarza jeden z zagadniętych.

Rzeźbiarka – wyjaśniam – mieszka tu gdzieś niedaleko.

Rzeźbiarka? Może ta, co ma takiego wielkiego czarno-białego konia?

Ta sama – potwierdzam.

Toż to „Koniarka”, a nie jakaś Dębska. Tak ją tu nazywamy. Ale to nie tędy, wróci pan do asfaltu i pojedzie przez Gwizdały, stamtąd już niedaleko, ktoś pana pokieruje.

No i miałem przegwizdane. Nałożyłem, Bóg wie, ile kilometrów, zamiast jechać dalej lasem. W końcu dotarłem.

Moment, tylko zamknę psy – krzyczy z oddali gospodyni.

Artystka energicznym krokiem zbliża się do furtki, otwiera, wchodzę na podwórze, następuje standardowe dzień dobry, a po chwili… zaczynam odnosić wrażenie, że śnię.

Chce pan ze mną rozmawiać, przecież ja nie żyję!

???

Jakiś czas temu cytowaliście w „Koniu Polskim” wypowiedź Andrzeja Waliszewskiego. Twierdził, że jest kontynuatorem hodowli arabów, którą… przed wielu laty zapoczątkowała nieżyjąca już Anna Dębska. Prawdę mówiąc, jak słyszę, co się w owej hodowli dzieje, to rzeczywiście wolałabym, żeby mnie już nie było. Szkoda, że nie udało mi się mojego stada arabów przewieźć do Ameryki.

Rzeźbiarka w 1979 roku wybrała się do USA, o czym zresztą marzyła od zawsze. Zabawne, że kiedy, jako małą dziewczynkę pytano ją, kim chciałaby być, odpowiadała: Amerykanką!

W Stanach zamierzała pobyć kilka, może kilkanaście miesięcy. Tyle, ile wymagało przygotowanie prac na jej pierwszą w tamtych stronach ekspozycję, tyle, ile potrzebowała na powrót do stanu równowagi po stracie paru bliskich sobie osób, które odeszły w jednym krótkim czasie. Kiedy jednak w Polsce wybuchł sierpień, nienormalność stała się jeszcze bardziej nienormalna, postanowiła zostać dłużej, może na zawsze.

Jej tamtejszy promotor sztuki, Lorne Green (niezapomniany Ben Cartwright z serialu „Bonanza”) wiedząc, jak kobieta tęskni za końmi, zaproponował pomoc w ich sprowadzeniu i nawet spółkę w hodowli.

Przygotowali odpowiednią farmę, załatwili formalności, a gdy już wszystko było gotowe na przyjęcie wierzchowców… Jaruzelski ogłosił stan wojenny i zamknął przejścia graniczne. Plan upadł. Wtedy jeden z amerykańskich przyjaciół wpadł na niezwykły pomysł przeprowadzenia kilkunastu arabów przez zieloną granicę. W RFN przewidywał załadunek na samolot. Konie, niczym pegazy lądowałyby na lotnisku w Stanach.

Dosiądę jednego, reszta za mną pójdzie – kombinował.

Zwariowałeś chyba, nie masz pojęcia, czym jest polsko-enerdowska granica – tłumaczyłam. – Tam się mysz nie prześliźnie, a Ty mi konie chcesz prowadzić.

– Anna, dam radę, ileż razy przekraczałem zieloną z Meksykiem.

– No tak, zupełnie to samo! – złapałam się za głowę i dostałam ataku śmiechu.

W końcu przyjął, że przedsięwzięcie nie ma szans. Rzeźbiarka została więc w Stanach, co prawda bez stada, ale z wierzchowcem, którego już tam sobie kupiła.

Nie da się żyć bez koni, nie potrafię. Przekazują mi silną energię, wyciągają z największych depresji, poprawiają mój świat. Wystarczy się tylko przytulić. O byciu z nimi marzyłam od najmłodszych lat. Podobno, jako mała dziewczynka – tak mi opowiadała mama – pierwsze kroki skierowałam w stronę konika – zabawki ciągniętej na sznurku przez jakiegoś chłopca. A kiedy byłam trochę starsza, biegałam po polach, zamykałam oczy i wydawało mi się, że galopuję po bezdrożach. Od dziecka też lepiłam koniki z plasteliny. Uzupełnialiśmy się z bratem: ja wierzchowce, on rycerzy. Pamiętam, jak leżałam chora w łóżku, mama dała mi tacę z plasteliną, a ja przy pomocy igły wyrzeźbiłam karetę zaprzęgniętą w osiem koni; były nawet lejce i inne szczegóły uprzęży. Lepiłam także rozmaite zwierzątka na zamówienie moich rówieśników. W zamian dostawałam cukierki.

W czasie wojny, by oszczędzać plastelinę, mała Ania wypełniała wnętrza swoich prac ziarnami grochu i fasoli. Na lepieniu spędzała zresztą każdą wolną chwilę. Nie dziwota więc, że kiedy przyszło jej po wyzwoleniu wybierać szkołę średnią, zdecydowała się na liceum plastyczne. A potem była rzeźba na warszawskiej ASP.

Rzeźba Anny Dębskiej; foto: FAPA-PRESS

Decyzja o zawodzie artysty nie spotkała się z entuzjazmem rodziny, bardziej ze sprzeciwem, zwłaszcza męża. Znacznie starszy pozwolił sobie nawet na groźbę wobec młodziutkiej żony: albo ja, albo rzeźba!. Wybrała oczywiście rzeźbę. Z punktu widzenia sztuki podjęła jedynie słuszną decyzję. Wystarczy przeczytać fragment ze wstępu Xawerego Dunikowskiego do wystawy indywidualnej artystki w Zachęcie w 1962 roku:

Prace Anny Dębskiej oszałamiają swą bezpośredniością. Jej styl i technika nie mają żadnego odpowiednika w rzeźbie(..) Ze świętą pasją daje własną wizję zwykłego życia cielaczków, wilczków, źrebaczków i lisków… Wzrusza nas emocją widzenia uroków i urody tego życia…”

Wzrusza i zachwyca zarówno ta mniejsza, pokojowa rzeźba, jak i pokaźnych rozmiarów plenerowa. Przynajmniej jedną z tych wielkich, wystawioną na warszawskich wyścigach, doskonale znają bywalcy Służewca. Znają, nie znaczy jednak, że dzieło emanujące artyzmem najwyższego lotu, kojarzą właśnie z Anną Dębską.

Konie w rzeźbie, konie w życiu… Dla sztuki przyszło artystce w latach pięćdziesiątych rozstać się ze swoją pierwszą własną klaczą. Dostała wówczas pracę przy konserwacji rzeźby w restaurowanym Gdańsku. Opieka nad koniem na odległość kompletnie mijała się z celem, zwłaszcza nad takim koniem. Wyjątkowo narowisty, tuczony na rzeź, katowany przez handlarza za byle co, wymagał ciepła na co dzień, nie tylko od przypadku do przypadku.

Wypatrzyła go w Grodzisku Mazowieckim, gdzie wówczas mieszkała.

Któregoś dnia handlarz zaproponował, bym dosiadła tej klaczy i jeśli nie spadnę, to sprzeda mi ją za grosze, dosłownie za cenę trzech kuraków. Nie spadłam! Mina mu zrzedła, ale słowa dotrzymał.

Po wyjeździe na Wybrzeże nadeszły lata bez własnego wierzchowca, ale w siodle. Odwiedzała kluby, stajnie, by tylko nie tracić kontaktu z uwielbianymi zwierzętami. Po powrocie do stolicy trafiła m.in. do warszawskiego ZOO, w którym rotmistrz Tadeusz Jacobson prowadził, jak byśmy dziś określili, sekcję jeździecką.

Jeździł znakomicie, ale babiarz był wyjątkowego kalibru. Jak mu która nie dała przynajmniej buzi, to odwdzięczał się przydziałem kiepskiego konia. Ja nie dawałam. W zamian musiałam przyjaźnić się ze Sznyclem, chudzielcem przewracającym się nigdy nie wiadomo kiedy. To na nim, ale tym razem na szczęście bez upadku, wyruszyłam w grupie kilkunastu jeźdźców na niedzielny spacer po Warszawie. Prowadził Jacobson na Bagnecie należącym niegdyś do marszałka Konstantego Rokossowskiego. W Al. Ujazdowskich napotkaliśmy moc ludzi. W pewnym momencie rozległy się okrzyki: burżuje, koni im się zachciało!!! Poleciały kamienie. Spłoszone wierzchowce ruszyły przed siebie, akurat w stronę Al. Szucha, gdzie mieścił się urząd bezpieczeństwa. Szum zrobił się w stolicy, rozeszły plotki, że to partyzanci próbują zdobyć siedzibę bezpieki.

Ukarano nas zakazem przejażdżek po Warszawie i… weryfikacją członków. Kiedy wyszło na jaw, że żaden nie ma robotniczego pochodzenia, klub rozwiązano.

Wiele czasu spędzała też nasza bohaterka w Legii u mjr. Wiktora Olędzkiego.

Oj dobra to była szkoła, dobra – kiwa głową pani Anna. – A ściągnął mnie tam, mój starszy kolega, przyjaciel, profesor Ludwik Maciąg.

Dębska miała w Legii ulubionego gniadego Zagłówka. Świetnie jej się na nim jeździło, skakało, dogadywali się, co brzmi może komicznie, bez słów. Któregoś dnia Zagłówka nie zastała w boksie, na padoku też go nie było… Konia posłano na rzeź. Natychmiast pojechała do ubojni, myślała, że jeszcze zdąży zwierzę uratować, Niestety, kiedy dotarła na miejsce, spuszczano już ostatnie krople krwi.

To zrobił taki sukinsyn, kapitan W. zwyczajnie na złość. Mścił się na wszystkich, którzy nie byli związani z wojskiem. Ludwikowi też robił psikusy, komuś tam zagwoździł konia przed zawodami… Odeszłam w jednej chwili.

Od tamtej pory Dębska miała już tylko swoje wierzchowce. Maciejka zapoczątkowała jej prywatną, pierwszą w demoludach hodowlę arabów. Stworzyła ją na przekór nie tylko Ministerstwu Rolnictwa, ale samego Gomułki, który twierdził, że w kraju trzeba powyrzynać wszystkie konie, bo zżerają Polskę ludową.

Ale, co to za hodowla, jedna klacz? Przydałby się jakiś dostojny ogier. Wypatrzyła takiego w wojskowym klubie jeździeckim „Gwardia”. Nazywał się Mucharyt, był ostatnim synem Witraża. Piękny, ostry, fantastycznie skaczący, pokonywał bezbłędnie nawet cztery parkury jednego dnia. Należał do generała Józefa Kuropieski. Ten niestety nie zamierzał go sprzedawać. Anna Dębska na wszelki wypadek rozpuściła jednak wici, że jakby co, to ona pierwsza w kolejce i płaci każda cenę.

Tamtego poranka telefon zupełnie ją zaskoczył:

Pani Anno, generał zleciał z Mucharyta, leży połamany w szpitalu i jest taki wściekły, że kazał go sprzedać, nieważne komu, nawet do rzeźni – informował trener Henryk Sołtysik. – Jeśli więc w dalszym ciągu pani reflektuje, proszę zaraz przyjechać. Do jutra generał gotów zmieniać zdanie dwadzieścia razy.

Pojechała najszybciej, jak mogła, zapłaciła i od razu konia zabrała. Całe szczęście. Nazajutrz telefon:

Generał chce Mucharyta z powrotem! – informował głos w słuchawce.

– Nie ma mowy! Mój ci on!!! – wykrzyczała świeżo upieczona właścicielka.

Mucharyt z odrzutem porsche, niezwykle szybki, w cwale nie do zatrzymania, błyskawicznie zadomowił się w nowym domu. Maciejkę pokochał od pierwszego wejrzenia. Dochowali się dorodnego potomstwa.

Dziś po tej parze pozostało już tylko wspomnienie. Mucharyt zakończył żywot w kraju, a klacz wylicytowana na aukcji w Janowie Podlaskim, ostatnie lata życia spędziła w Oregonie. Anna Dębska mieszkając wówczas w Stanach, kilkakrotnie ją odwiedzała.

Rzeźby Anny Dębskiej; foto FAPA-PRESS

Pomyśleć zresztą, jak niewiele brakowało, by rzeźbiarka została w Ameryce na zawsze. Zmiany polityczne w Polsce sprawiły jednak, że po dziesięciu latach pobytu na drugiej półkuli, mogła przyjechać do ojczyzny, bez obaw, że jej z powrotem nie wypuszczą. Bez obaw, że znów ją upokorzą przeprowadzając osobiste rewizję, opóźniając odlot z Okęcia o całą dobę, jak miało to miejsce, gdy wyruszała w swoją daleką podróż pod koniec lat siedemdziesiątych. Doprowadzona wówczas na lotnisku do granic wytrzymałości, zaklęła niczym szewc oznajmiając żegnającym ją przyjaciołom, że do Polski nigdy więcej nie przyjedzie. A jednak przyjechała, zobaczyła, zatęskniła… Co prawda powróciła jeszcze do Stanów na sześć lat, ale z każdym miesiącem było jej tam trudniej żyć. Gnębiona nostalgią zaczęła pisać wielotomową historię swoich arcyciekawych dziejów, pełnych ciepła i dramatu „Samo życie”. Do tej pory skreśliła już pięć opasłych części, w planach kolejne.

Najnowsze powstają w środku mazowieckiego lasu, w stuletniej drewnianej chałupie.

Gdybym miała więcej czasu, tylko bym pisała i pisała – żali się artystka. – Ale nie ma lekko, tu rzeźbę trzeba jakąś zrobić, psiaki nakarmić, a przede wszystkim, jeśli nie dosiąść, to przynajmniej pogadać z Prince`m.

Prince, karosrokaty wielkopolak, ośmioletni wałach, w kłębie około 180 centymetrów, znalazł się pod dachem rzeźbiarki jakieś sześć lat temu. Miał sporo szczęścia, niewiele bowiem brakowało, by wylądował w rzeźni. Jego właściciel zostawił go pod opieką pijaczka, który pieniądze na siano i owies zatapiał w butelczynie. Wynędzniałego, niedożywionego konia, samą skórę i kości, odkupił handlarz i wcisnął do zatoczonej stajni z zimnokrwistymi olbrzymami. Poranione, skopane zwierzę odkryła Anna Dębska. Bez chwili wahania postanowiła je przygarnąć.

ANNA DĘBSKA; foto FAPA-PRESS/ Piotr Dzięciołowski

Ten handlarz nawet go nie poił – wspomina artystka. – Kiedy przywiozłam Prince`a do siebie, wypił sześć(!) wiader wody, jedno po drugim. W następnych dniach dopominał się o nią, jak o najlepszy przysmak. Owies mógł nie istnieć, ale pełne wiadro wody zapewniało mu poczucie bezpieczeństwa. Z czasem nabrał zaufania, zaprzyjaźnił się ze mną i z psami, pokazał, co potrafi. A potrafi skakać, jak mało który koń. Z miejsca pokonuje siatkę ogrodzeniową i ląduje u sąsiada pod jabłonką. Jest tak skoczny, że żerdzie wokół padoku przytwierdziłam na wysokości dwu metrów. Aż szkoda, że trochę już dla mnie późno na wyczynowy sport. Oj daleko byśmy z Prince`m zaszli, daleko…

Piotr Dzięciołowski

***

Pogrzeb ANNY DĘBSKIEJ odbędzie się w sobotę, 24 maja 2014 w Gwizdałach  o godzinie 10:30 

 

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.