Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

Żeby tak na konia jeszcze wsiąść

Izabella Pawelec-Zawadzka, redaktorka naczelna kwartalnika „Araby Magazine”, Honorowy Prezes Polskiego Związku Hodowców Koni Arabskich, członek Komitetu Wykonawczego WAHO; wieloletni członek zarządu ECAHO, sędzia międzynarodowych wystaw  i pokazów koni arabskich.  Na zdjęciu ze słynną Pianissimą – Czempionką Polski – Janów Podlaski 2008

 

Nie mam najmniejszych wątpliwości: niektórzy po prostu się z tym rodzą, bo jakże inaczej wytłumaczyć, że ledwie ujrzą pierwszego konia w życiu, a już wiedzą, że to jest to!  – mówi Izabella Pawelec-Zawadzka. – Tak było ze mną. Wystarczyło, że zobaczyłam konie na mojej ulicy, a poczułam, że będą mi towarzyszyć zawsze. Albo inaczej: że ja zrobię wszystko, by tak się stało. Mieszkałam z rodzicami na warszawskiej Pradze, przy Grochowskiej, vis a vis Kliniki Weterynaryjnej. Tam, gdzie dziś jest Ogródek Jordanowski, odbywał się koński targ. Działał na mnie, jak magnes. Kiedy gosposia rodziców zabierała mnie na spacer, tak mocno ciągnęłam ją za rękę, że prędzej czy później lądowałyśmy na targu. To był istny raj, królestwo!
Konie dla małej Izy stały się tak ważne, że wystarczyło, by dobiegał z ulicy odgłos kopyt, a już stawała w oknie i zachłystując się obrazem przejeżdżających zaprzęgów, odprowadzała je wzrokiem w nieznane. Na dziecięcą fascynację, nie bez wpływu pozostawały wspomnienia ojca, Józefa – oficera kawalerii armii carskiej, który na dobranoc, zamiast bajek, opowiadał córce arcyciekawe historie końmi malowane. Czasem dziewczynka odnosiła wrażenie, że tata trochę zmyśla, bo opowieści nabierały takiego kolorytu, że aż trudno było dawać wiarę niezwykłym fabułom. Z drugiej jednak strony, jeśli ktoś przejechał wierzchem Syberię, Mandżurię, Francję… to i historie miał prawo mieć niesamowite.
A klacz, na której jechał, nazywała się Jagoda – dopowiada Izabella Pawelec-Zawadzka.
Po „końskich” dawkach niezwykłych ojcowskich opowieści, nic dziwnego, że córka zapragnęła nie tylko zbliżyć się do świata koni, ale zacząć ich dosiadać. Na pierwszą przejażdżkę czekała jednak bardzo długo, aż do studiów zootechnicznych na SGGW. Wcześniej nie było jak. Po pierwsze w Warszawie i okolicach, jak zresztą w całym kraju, brakowało ośrodków jeździeckich, po drugie przyjemność sporo kosztowała. Nasza bohaterka nie mogła sobie na nią pozwolić – od 10 roku życia była na utrzymaniu samotnej mamy, tata zmarł przedwcześnie w roku 1947.
Pierwszy raz wsiadłam na konia w 1954 roku, podczas praktyk w Stadninie w Nowej Wiosce. Kwaterowałyśmy w niedalekim Czachówku (oddział Nowej Wioski), gdzie hodowano zimnokrwiste szwedzkie gudbrandsdale. Tamtejszy zootechnik miał kawaleryjskiego kasztana z wojskowym siodłem. Postanowił nauczyć jazdy konnej mnie oraz jedną z koleżanek. Ćwiczenia, nawet te najtrudniejsze, były niczym w porównaniu z warunkami, w jakich bytowałyśmy: sienniki wypchane spleśniałą słomą, a do jedzenia wyłącznie solone śledzie. Ale co tam; najważniejsze, że wokół było pełno koni. Któregoś dnia wzięłyśmy kilka „grubasów” oraz wspomnianego kasztana i z paroma dziewczynami ruszyłyśmy na przejażdżkę do oddalonego dwa kilometry Kwidzyna. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że miałyśmy przecież tylko jedno siodło. Pozostałym koniom wrzuciłyśmy na grzbiet wojskowe koce i ażeby się nie zsunęły, owinęłyśmy je sznurkiem. Ależ to wyglądało! W każdym razie, jak nas w Kwidzynie zobaczyli, pękali ze śmiechu, a ja słyszę ten śmiech po dziś dzień.
W tamtejszym Stadzie Ogierów spędzała trzy kolejne studenckie wakacje trenując m.in. pod okiem majora Leona Kona, instruktora grudziądzkiego Centrum Wyszkolenia Kawalerii. Twarda to była szkoła, ale jakże owocna. Musiała objeżdżać dziennie cztery ogiery! Tak ją major przygotował, że podczas próby dzielności zamierzała dosiąść Stosa i pokazać wszystkim, że nawet cztero-kopytny samiec jej nie straszny. Nie pokazała. Parę dni przed ową próbą – siedząc zresztą w siodle – odczytywała telegram od profesora dr hab. Jerzego Chachuły, kierownika Zakładu Hodowli Koni SGGW, polecający jej natychmiastowe stawienie się na półrocznych praktykach zawodowych w Walewicach. Żałowała, iż profesor nie zgodził się, by opóźniła swój przyjazd, z drugiej jednak strony półroczna praktyka z perspektywą stałego zatrudnienia była dla niej niezwykle ważna: od zawsze marzyła o pracy w stadninie, o byciu z końmi na dobre i złe, od świtu do zmierzchu; od zmierzchu do świtu. Coraz poważniej myślała też o uprawianiu jeździectwa sportowego, chciała trenować WKKW lub ujeżdżenie; praca w stadninie niewątpliwie by temu sprzyjała. Niestety zawodowe i jeździeckie plany okazały się niemożliwe do spełnienia.

Na spacerze z Negatiwem – Janów Podlaski 1967

Zachorowała moja mama. Wymagała stałej opieki. Musiałam wrócić do Warszawy. Zaczęłam pracować w Centrali Handlu Zagranicznego „Animex”. Szukali tam kogoś do działu zajmującego się końmi, a że znałam się nie tylko na koniach, ale też mówiłam biegle po angielsku i francusku, okazałam się „kąskiem” szalenie atrakcyjnym. Co prawda w pierwszą zagraniczną podróż służbową wysłano mnie do Francji w charakterze konwojenta wagonu żywych zajęcy, ale dość szybko na szczęście, w zakresie moich obowiązków znalazło się wszystko, co związane z końmi sportowymi i hodowlanymi. Pracy miałam moc, doskwierał mi brak czasu na bywanie w stajni. Zwracałam się więc wielokrotnie do dyrektora naczelnego Animexu, by raz w tygodniu pozwalał mi wychodzić z biura godzinę wcześniej. Nie zgodził się! Nie jestem ani zawistna, ani mściwa, ale nigdy mu tego nie wybaczę.
Jeździła więc rzadko, ale na niedostatek spotkań z końmi narzekać nie mogła! Odwiedzała służbowo wszystkie rodzime stadniny i stada, przy okazji poznawała też wspaniałych koniarzy, jakich – podkreśla – dziś już nie ma. Ten wyjątkowy i jakże intensywny zawodowo czas, poglądowa lekcja polskiej hodowli koni, zostały przerwane z powodu wyjazdu do Stanów Zjednoczonych, dokąd wybrała się wraz z mężem, Jerzym Zawadzkim, również pracownikiem Animexu,. Oddelegowano go do Atalanta Products Corp. Leona Rubina.
Pierwsze dwa lata spędziliśmy w Chicago, gdzie zatrudniono mnie na stanowisku sekretarki Konsula Handlowego z delegacją przedstawiciela handlowego do spraw hodowli i eksportu koni na obszarze USA. Odwiedzałam tamtejsze stajnie i stadniny, podobnie jak to robiłam w Polsce. Bywałam często m.in. w stadninie koni arabskich Sir William Farm należącej do wspomnianego Leona Rubina.
Wciąż jednak najbardziej pociągały ją angloaraby. Bakcyl arabski odezwał się na dobre dopiero po powrocie do kraju w 1973 roku, gdy zaczęła pracować w Wydziale Hodowli Koni Zjednoczenia Hodowli Zwierząt Zarodowych i zajmowała się właśnie arabami. W jej życiu rozpoczął się etap permanentnych wizyt w Janowie Podlaskim, z okazji i bez okazji. Zaprzyjaźniła się z niezapomnianym dyrektorem Stadniny Andrzejem Krzyształowiczem i wieloma innymi entuzjastami orientalnej rasy, m.in. wybitnym malarzem Ludwikiem Maciągiem.

Z klaczą Etruria, Czempionką Polski , Janów Podlaski 1988. Etruria – zasłużona klacz stadna, ulubiona klacz Dyrektora Andrzeja Krzyształowicza; na jego pogrzebie szła za trumną.

W Janowie bywała też na zawodach; startowała z Wandą Wąsowską. Sporo czasu spędzała nie tylko na przejażdżkach w ramach sekcji prowadzonej przez doktora Ryszarda Tyszkowskiego, ale również na samotnych spacerach w siodle po przepięknej nadbużańskiej okolicy. Dosiadała wszystkich czołowych Janowskich ogierów. Któregoś lata, podczas powodzi, o mały włos, a utopiłaby się z Persetem (ogierem, na którym później jeździł prof. Maciąg). Najpierw z trudem namówiła go, by łaskawie chciał się zamoczyć – nie przypuszczała, że rów jest głęboki na kilka metrów – a kiedy się to udało, wpadli z arabem pod wodę. Na szczęście wierzchowiec dał radę wydostać się na brzeg i ofiarować swojej amazonce pomocne kopyto.
Fascynacja arabami spowodowała, że aż osiem klaczy i ogierów wydzierżawiła z Białki: Cirkę, Pepera, Wolę, Eris, Orynię, Ormianina, Emona oraz jednego z Janowa –  Orkusza. Biegały na Torze Wyścigowym, niektóre odnosiły sukcesy, m.in. Eris wygrała Nagrodę Baska, zajęła też z Wolą płatne miejsca w arabskiej Nagrodzie Oaks. Circa z kolei okazała się rewelacyjną matką stadną. Jeden z koni, Emon (ur.1996 po Pers od Emoza po Ernal) przeszedł na własność pani Izabelli. Wszechstronny: ścigał się na torze, startował w Białce w konkursach ujeżdżenia pod Ireneuszem Kozłowskim, uczestniczył w pokazach.

Rok 2007 Teneryfa, Emon zdobywa tytuł Wiceczempiona Balearów.

Z czasem chciałam go sprzedać podczas janowskiej aukcji, ale wobec braku atrakcyjnego oferenta wycofałam się. Interesowali się nim natomiast rajdowcy; wystraszyli jednak, gdy podczas szczegółowego badania lekarz stwierdził u niego szmery w sercu: wynikami byłam zaskoczona: chodził pod siodłem, nigdy się nie męczył, nic mu nie dolegało. W rezultacie wydzierżawiłam go słynnej belgijskiej hodowczyni, pani Christine Jamar-Demeersseman. Startował u niej w zawodach ujeżdżeniowych i wygrywał! Obecnie ma 16 lat i żyje sobie na Teneryfie; wygrał czempionat Balearów. Mieszka w… powulkanicznej jaskini. Ma tam przepiękny, wymalowany ornamentami hiszpańskimi boks, a dzięki lokalizacji, znakomite warunki: chłód i odpowiednią wilgotność.
Zapewne chętnie by na niego znów wsiadła, zresztą nie tylko na niego. Marzy jej się, by jeszcze choć raz dosiąść jakiegokolwiek konia – nie musi być arab. Niestety kłopoty zdrowotne raczej wykluczają taką przyjemność, a szkoda, bo pani Izabella Pawelec- Zawadzka zapewne niejednemu pokazałaby, jak się w siodle trzymać należy. Miała znakomitych nauczycieli: nie tylko wspomnianego majora Kona, którego notabene była nadworną powożącą, czy rotmistrza Wiktora Olędzkiego, Andrzeja Orłosia, ale przede wszystkim pułkownika kawalerii, Henryka Leliwę-Roycewicza , dowódcę Batalionu „Kiliński”, medalistę olimpijskiego, założyciela Warszawskiego Klubu Jazdy Konnej na Służewcu.
– Jeździłam u niego m.in. z Wandą Wąsowską, Różą Morawską, Anną i Wojciechem Komorowskimi. Nikt nie nauczył mnie tyle, co mjr. Roycewicz. Kiedy zgłosiłam się do niego na nauki, wydawało mi się, że coś już umiem, zwłaszcza że miałam za sobą lekcje z majorem Konem. Pułkownik uważał inaczej. Potraktował mnie, jak zresztą pozostałych jeźdźców, niczym nowicjusza: nawet nas uczył czyścić konie i siodłać. Nim wyjechaliśmy na ujeżdżalnię, długie godziny kazał spędzać w stajni na wsiadaniu i zsiadaniu, wsiadaniu i zsiadaniu, wsiadaniu.. a potem jeszcze przejść cały zestaw  ćwiczeń woltyżerskich. Wiele wody upłynęło, nim dostąpiliśmy zaszczytu skakania przez przeszkody. Trenowaliśmy na angloarabach z Walewic, których akurat kilka zasiliło klubową stajnię. Mnie przypadła klacz Wewenda, późniejsza wybitna  reprezentantka Polski w WKKW. Od początku sama ją ujeżdżałam –razem wykonałyśmy jej pierwszy skok w życiu. Niezwykle odważna, niestety skończyła tragicznie: zabiła się w Anglii na zawodach.

Z Peperem (rok 1997) dzierżawionym przeze Izabellę Pawelec-Zawadzką z Białki na dwa sezony wyścigowe. W roku 1998 ogier został wyeksportowany do Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Znakomite wyszkolenie pozwoliło naszej rozmówczyni zagrać konno w Krzyżakach. W tłumie jeźdźców, co prawda trudno ją zidentyfikować, ale liczne galopady i ujęcia powtarzane bez końca, wspomina z łezką w oku. Wspomnień ma zresztą tysiące i to jakże różnorodnych. Wystarczy wymienić imię konia, zwłaszcza arabskiego, a już gotowa napisać książkę; wystarczy rzucić hasło pokazy, sędziowanie, a opowie, jak debiutowała w roli sędziego w 1973 roku podczas Salonu Konia w Paryżu. Wystarczy podać nazwę stadniny, a gotowa  zamyślić się i skomentować:
– O tę już zlikwidowano, tamtą też, a tamtą, tamtą to już dawno! Cóż za paradoks, że lata największej świetności naszej hodowli przypadły na czasy PRL-u. Dziś coraz smutniej na tej końskiej mapie. Dobrze, że jest przynajmniej Janów i kilka innych znaczących ośrodków hodowli, zwłaszcza tych moich ukochanych arabów, bo jakby tu bez nich żyć. W arabach jest magia, osobowość, ciepło i niezwykła łagodność. Nawiązuje się z nimi wyjątkowy kontakt, jak z żadnym innym koniem. Żaden też nie ma takiego spojrzenia. Na samą myśl, robi mi się gorąco.

Piotr Dzięciołowski

    Print       Email

Jedna odpowiedź do “Żeby tak na konia jeszcze wsiąść”

  1. Iwona pisze:

    Janów Podlaski… marzenie. Chciałabym zobaczyć to miejsce na własne oczy, może kiedyś się uda…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.