Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

MACIĄG PRYWATNIE

Ludwik Antoni Maciąg (13VII 1920-7 VIII 2007), malarz, absolwent i profesor warszawskiej ASP, dziekan Wydziału Malarstwa; jeden z najwybitniejszych współczesnych batalistów i pejzażystów, autor ilustracji książkowych i projektów znaczków; w czasie wojny żołnierz podlaskiego zwiadu konnego, oddziału „Zenona”. W tym miesiącu mija siódma rocznica jego śmierci.

 

Prof. Ludwik Maciąg; foto: FAPA-PRESS

Ludwik Antoni Maciąg (13VII 1920-7 VIII 2007), malarz, absolwent i profesor warszawskiej ASP, dziekan Wydziału Malarstwa; jeden z najwybitniejszych współczesnych batalistów i pejzażystów, autor ilustracji książkowych i projektów znaczków; w czasie wojny żołnierz podlaskiego zwiadu konnego, oddziału „Zenona”. W tym miesiącu mija siódma rocznica jego śmierci. Oto kilka wspomnień o Profesorze – materiał pochodzi z przygotowywanej do druku książki „Maciąg prywatnie”.

 

MACIEJ FALKIEWICZ, malarz:

Lubiłem te nasze spotkania pełne niezwykłych dysput. Jedna ważniejsza od drugiej. Z Ludwikiem nie można było rozmawiać o niczym, nie znosił przelewania pustego w próżne, bezsensownej gadaniny. Nieraz żalił mi się: wiesz, był u mnie X i tak koszmarnie nudził, że ledwie to wytrzymałem. A do tego straciłem całe półtorej godziny. Zdążyłbym namalować jakąś akwarelkę. Ludwik był wrogiem marnotrawienia czasu. Potrafił mobilizować do działania innych, mnie również. Kiedyś wspomniałem któryś raz z rzędu o pomyśle na obraz. Zezłościł się i rzekł: to weź się w końcu do roboty, przestań gadać. Nie jesteś poetą tylko malarzem!

 

Foto: FAPA-PRESS

HENRYK CIACH, sąsiad z Gulczewa, profesorski „stajenny”:

Pan Maciąg nie tylko zaprojektował sobie dom, ale wiele też przy nim robił! Własnoręcznie kopał fundamenty i wybierał ziemię pod piwnice. Mordował się strasznie, bo lato tamtego roku było nadzwyczaj upalne. Co jakiś czas przerywał więc robotę na kąpiel w Bugu, a potem czym prędzej wracał do łopaty. W pewnym momencie stwierdził, że to strata czasu takie ganianie do rzeki i wymyślił, by zamiast tego, wkładać głowę do kubła z lodowatą wodą. Taką wprost ze studni. Zobaczył to mój tata:

Pan uczony, ale nie na wszystko. Proszę tak nie robić, bo może bardzo zaszkodzić.

Nic mi nie będzie – odpowiedział Profesor.

I lepiej, żeby nie było – ostrzegał mój tata.

Wieczorem malarza bardzo jednak rozbolała głowa. Mocno się wtedy wystraszył, czy to aby nie coś poważnego. Na szczęście pobolała i przestała, ale już nigdy więcej nie próbował chłodzić się w wiadrze. Czegoś się nauczył! – żartuje pan Henryk.

 

EMIR CHALECKI, bliski znajomy:

Zjeździliśmy z Ludwikiem Polskę wzdłuż i wszerz. I nie tylko Polskę. Kiedyś wybraliśmy się na Litwę do sanatorium w Druskiennikach. Czas po zabiegach leczniczych spędzaliśmy przeważnie w plenerze, by Ludwik mógł malować. Wybór odpowiedniego miejsca nastręczał jednak kłopotów – artysta miał spore wymagania. Co więc z Izą, moja żoną, zwracaliśmy mu uwagę: – zobacz, jak tu pięknie, on machał ręką dając nam do zrozumienia, że nasz pomysł jest zupełnie nietrafiony. Pamiętam, jak któregoś dnia, gdy wzoiłem go po okolicy, poprosił, by zatrzymać auto w miejscu, w którym według nas nie było nic a nic ciekawego. Jego jednak COŚ urzekło. Wysiadł z samochodu i zaczął szkicować. To COŚ dostrzegliśmy dopiero na akwareli. Była to dla nas niezwykła lekcja malarskiego patrzenia na świat, widzenia tego, czego nie-artysta nie widzi.

 

Z arabskim Eosem – ten koń szedł za trumną Profesora; foto: FAPA-PRESS

IZABELA CHALECKA, bliska znajoma:

Ludwik miał konia, Zagończyka, który z trudem dawał się dosiadać. Jeśli komuś udało się nawet na niego wdrapać, natychmiast spadał. Oddał więc Ludwik wierzchowca na nauki do naszego przyjaciela-malarza i jeźdźca, Maćka Falkiewicza. Kiedy jakiś czas później wszyscy się tam spotkaliśmy , Maciek ogłosił:

 – Ludwiku, Zagończyk ujeżdżony!

Zdrętwiałam z przerażenia, bo konia miał zaprezentować Emir, mój mąż. Nie byłam pewna, czy poradzi sobie z tak niebezpiecznym zwierzęciem; nie wiedziałam zresztą, na ile koń został okiełznany. Na szczęście skończyło się happy endem: męża rozpierała duma, Ludwik bił brawo i powtarzał swoje ulubione: – Nie może być! Nie może być! A potem poklepał Emira po plecach, co było wyrazem szczególnej sympatii.

MAGDA STUŻYŃSKA, aktorka:

Kiedy mnie uścisnął na do widzenia, odczułam coś, czego nie doświadczyłam nigdy wcześniej podczas żegnania się czy witania z mężczyzną. W tym uścisku było całe jego życie i cały ON: niezłomny, twardy, szlachetny, odważny, romantyczny… Nie dam rady wyrazić tego słowami; staram się i nie wychodzi – to chyba ten jeden z nielicznych momentów, w którym okazuje się, jak język potrafi być ubogi!

Foto: FAPA-PRESS

JERZY BORKOWSKI, znajomy:

Ktoś mi powiedział, że w pobliskiej wsi, w Gulczewie, mieszka doświadczony koniarz, Pomyślałem, że to jego mogę popytać, jak konia karmić i jak się nim zajmować. Wtedy jeszcze nie miałem o tym pojęcia, a przymierzałem się akurat do kupna pierwszego w moim życiu wierzchowca. Pojechałem więc do Gulczewa, stanąłem przed zamkniętą bramą i zadzwoniłem do furtki. Otworzyła mi jakaś przemiła pani, oznajmiła, że zaraz przyprowadzi męża. Kiedy oddalała się w stronę domu, zacząłem szukać w pamięci, skąd ja ją mogę znać, bo że znam, nie miałem najmniejszych wątpliwości. I wystarczyło, bym ujrzał gospodarza, a wszystko stało się jasne.

Facetem od koni okazał się profesor Ludwik Maciąg. Poznaliśmy się kilka lat wcześniej, w 1979 roku, zimą stulecia, gdy malarz utknął w trasie i szukał miejsca na zaparkowanie samochodu. Traf chciał, że zajechał akurat na moje podwórko. Teraz znowu przyszło nam się spotkać, tym razem jednak nie musieliśmy rozprawiać o zimnie, ale o gorących koniach, co było tematem znacznie cieplejszym.

WERONIKA KOBYLIŃSKA, kostiumograf, przyszywana wnuczka:

Moje kontakty z Ludwikiem miały niemalże rodzinny charakter, nawet zwracałam się do niego per dziadku. Co prawda tylko do pewnego czasu, ale trwało to długo. Dopiero, kiedy skończyłam szesnaście lat, zaproponował mi brudzia, kategorycznie przy tym prosząc: nie mów więcej do mnie „dziadku”, bo mnie postarzasz! No to zaczęłam mówić „Ludwiku”.

Wiele wyniosłam z tej naszej znajomości. Był Ludwik, obok dziadków Kobylińskich, recenzentem moich prac. Dodawał mi skrzydeł, wierzył w moje zdolności plastyczne i mimo mojego bardzo młodego wieku, w pewną artystyczną dojrzałość. Byłam przecież nastolatką, gdy zaprosił mnie na Pierwszy Plener Malarski do nieistniejącej już stadniny koni arabskich „Korfowe”, Joanny Grootings. To była pożywka dla duszy i ciała, a przede wszystkim możliwość podpatrywania warsztatu mistrza. Ludwik nie lubił tłumaczyć, dlaczego maluje tak, a nie inaczej. Nie sposób było dowiedzieć się, gdzie tkwi jego tajemnica. Można ją było co najwyżej rozszyfrowywać przypatrując się nakładaniu przez niego kolejnych warstw farb na płótno. Podglądałam więc, wyciągałam wnioski, brałam dla siebie, ile tylko mogłam. Dziś mam satysfakcję, że znajomość z nim była mi w ogóle dana i że obaj z Szymonem kształtowali moją artystyczną świadomość.

Foto: FAPA-PRESS

EMIR CHALECKI:

Ludwik przez większość życia nie pił alkoholu. I nie dlatego, że mu zabraniali lekarze; nie pił, bo nie nie lubił. Zaczął dopiero w wieku siedemdziesięciu paru lat. Co prawda rzadko i w niewielkich ilościach, ale ze smakiem. Potrafił delektować się koniakiem czy dobrą wódką powtarzając przy tym: ileż to ja straciłem, jakie to życie mogło być piękne!

MACIEJ FALKIEWICZ:

Profesor dosiadał koni niemal do końca życia – głownie ogierów. Ale że miał już swoje lata czułem się w obowiązku troszczyć o niego, zapewniać mu „komfort” podróży. On tymczasem wciąż genialnie dawał sobie radę sam. Oto na przykład przejeżdżaliśmy obok łanów zbóż. Ludwikowi wplątał się w strzemię spory chwast i drażnił brzuch konia. Wyraźnie zdenerwowany wierzchowiec wyskoczył na szosę. Zamarłem… w przeciwieństwie do Profesora. Trzeba było widzieć z jakim spokojem osiemdziesięcioparoletni jeździec opanowuje zwierzę. Niejeden młodzik fiknąłby kozła, ale ułan to ułan. Nawet dosiadu można się było od niego uczyć!

(Piotr Dzięciołowski)

    Print       Email

Jedna odpowiedź do “MACIĄG PRYWATNIE”

  1. Artur Bilinski pisze:

    troszke biografia nie jest pelna , brak mi jest skad sie wziela milosc do koni a chodzi mi o ojca pr. Mciaga, brak jest watku o Bialej Podlasce przecie tu sie uczyl i spedzil mlode lata , warto by bylo wspomniec klasztor w Lesnej Podlasce w którym wisza obrazy podarowane klsztorowi przez profesora,,,,Maciągowie przenoszą się do Białej Podlaskiej i zamieszkują w koszarach 9 Pułku Artylerii Lekkiej, do którego został przydzielony Michał. To wydarzenie nie pozostanie bez wpływu na małego Ludwika, który przez całe swoje dzieciństwo chłonął garnizonowe życie. Codziennie przypatrywał się koniowiązom i pojeniu koni, apelom i ćwiczeniom kawalerii, podziwiał konne poczty z trąbką i parady podczas pułkowych świąt, wsłuchiwał się w wojskowe komendy, tętent kopyt, chrzęst dział, ułańskie pieśni. Wszystko to kształtowało jego artystyczną wrażliwość, miłość i fascynację końmi. Równocześnie od najmłodszych lat uwielbiał rysować, czuł tak nieodpartą potrzebę przelewania na papier – wówczas bardzo deficytowy – tego, co go otaczało, że zamalowywał również swoje zeszyty szkolne. ,,,,skopiowane ze strony http://www.wyszkow.pl/index.php?cmd=zawartosc&opt=pokaz&id=58

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.