Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

DUKLI NIGDY NIE SPRZEDAM

Mateusz Tlaga: absolwent Wydziału Hodowli Koni warszawskiej SGGW, starszy inspektor Pogotowia dla Zwierząt na Mazowszu; instruktor jeździectwa, przewoźnik koni.

MATEUSZ TLAGA; foto: FAPA-PRESS

Mateusz Tlaga: absolwent Wydziału Hodowli Koni warszawskiej SGGW, starszy inspektor Pogotowia dla Zwierząt na Mazowszu; instruktor jeździectwa, przewoźnik koni.

Kiedy w ramach interwencji Pogotowia dla Zwierząt przyjechał po warchlaki karmione trocinami i trzymane w gnoju po pas w ciasnych klatkach, okazało się, że gospodarz, niczym Pawlak z filmu Nie ma mocnych (1974),wypuścił świnie do lasu. Dobrze, że nie przemalował ich na dziki, bo stadko w miarę łatwo dało się odnaleźć. Źle, że syn właściciela rzucił się na Mateusza Tlagę z grubym drągiem. Dobrze, że skończyło się bez ofiar w ludziach i trzodzie. Zarekwirowane świnie odtransportowano do nowego domu.

 

Przygód, a nawet traumatycznych doznań w roli inspektora miał w ciągu kilku lat sporo. Zapewne długo nie zapomni historii spod Mińska Mazowieckiego. Uczestniczył w akcji przejmowania zwierząt od hodowcy, który przestał panować nad swoimi kilkunastoma końmi i sprawił, że te kompletnie zdziczały. Do tego stopnia, że trzeba było je ładować do koniowozów na tzw. „głupim Jasiu”, bo bały się ludzi. Nim jednak zwierzęta zdołano wyprowadzić ze stajni, inspektorzy musieli wywalić ponad metrową warstwę gnoju, ażeby utorować im drogę.

 

Mateusz pamięta też doskonale swój pierwszy „ratunkowy” wyjazd, choć wtedy jeszcze z Pogotowiem nie współpracował. A było tak: prezes tej instytucji, Grzegorz Bielawski nie mógł zorganizować transportu dla rannego łosia. Dzwonił do wielu przewoźników, żaden nie chciał tłuc się po nocy, do tego w środku zimy. Wtedy to znany kaskader Bartosz Gadziomski, kolega Mateusza z Polskiej Rewii Konnej, doradził: – dzwoń do Tlagi, na pewno pojedzie. Tak też się stało.

– To było wyzwanie – wspomina. – Łosiowi trzeba było pomóc, a ja nigdy wcześniej nie woziłem dzikich zwierząt. Byłem nawet ciekaw, jak wygląda taka operacja. Trwało dość długo nim udało się łosia załadować na przyczepę. W asyście policjantów ruszyliśmy w drogę do kliniki. Jeden radiowóz jechał przede mną, drugi za mną – pilnowali, bym a nuż nigdzie nie skręcił. W końcu łoś zwierz państwowy.

Niestety ta opowieść nie kończy się happy endem: nie udało się rannego zwierzęcia uratować. Doznało bardzo poważnych obrażeń wewnętrznych, gdy wywróciło się na śliskiej nawierzchni pokonując jakąś leśną przeszkodę.

 

Ze swoim przyjacielem BARTOSZEM GADZIOMSKIM, kaskaderem, wicemistrzem świata i mistrzem Europy w wyścigach psich zaprzęgów organizował pokazy dla kolonistów; foto: FAPA-PRESS

Współpraca z Pogotowiem dla Zwierząt to chyba jedyna forma aktywności Mateusza, która wykracza poza jego konne zainteresowania – pomocy potrzebują przecież różne gatunki zwierząt. Wszystko jednak, co robi poza tym, nie tylko związane było lub jest z końmi, ale im podporządkowane. Cztery lata jeździł w Rewii Konnej. Zaciągnął się tam przez przypadek. W środowisku jeździeckim lotem błyskawicy rozchodzą się bowiem informacje, kto czym się zajmuje. Mateusz wraz ojcem sprzedają i remontują bukmanki. Wieści o ich profesji dotarły m.in. do Damiana Dębskiego, szefa Rewii, który jak wielu innych klientów przyjechał naprawić przyczepę. Przy okazji pożalił się za kilka dni ma pokaz, a wycofał mu się jeden rycerz i szuka zastępstwa.

 

A może ty jeździsz konno? – zapytał Mateusza.

 

Chłopak skinął głową i już nazajutrz wziął udział w treningu. W siodle szło mu nieźle, bo jeździć rzeczywiście potrafił, gorzej, gdy ubrał się w nieskrojoną na miarę zbroję, która znacznie ograniczała jego ruchy. Piekielny dla rycerskiego nowicjusza okazał się hełm z wąskim otworem na oczy, przez który musiał nauczyć się patrzeć. Tego nie da się opanować w parę godzin. Na szczęście w debiucie jakoś poszło, bo czego on nie widział, widział koń. Wespół w zespół dali radę. Z czasem Mateusz posiadł pełnię rycerskich umiejętności. Pojedynkował się na miecze i kopie, zbierał saraceny i pierścienie z ziemi, władał lancą…

 

Wymachiwania mieczem w ciężkiej zbroi nigdy nie traktowałem w kategorii pasji. Uczestniczyłem w pokazach, bo mogłem przebywać z fajnymi ludźmi, koniarzami. Nie bez znaczenia był też dla mnie aspekt finansowy. W końcu grosza nigdy dość, a że byłem wówczas studentem, to i wydatków mi nie brakowało.

 

Drugi dom MATEUSZA; foto: MATEUSZ TLAGA

Dziś też żyje z koni, zarabia przede wszystkim na ich transporcie, lekcjach jazdy, hodowli wierzchowców pod siodło, nawet na zajęciach z kucykiem w przedszkolu. A kucyki zna jak własną kieszeń, może o nich opowiadać godzinami. To od kucyków zaczęła się jego jeździecka przygoda. Miał pięć lat, gdy tata sprawił mu na urodziny szetlanda z rzędem. Ojciec nie mając jeszcze wtedy pojęcia o koniach, kupił pierwszego z brzegu. O mały włos nie doszło do tragedii. Bartek – tak kuc miał na imię, podczas karmienia zaatakował. Na szczęście tacie Mateusza krzepy nie brakuje, więc kiedy ogier wspiął się, ten złapał go za kark i sprowadził do parteru. A do jakiego stopnia się zdenerwował, niech świadczy, że w jednej chwili podjął decyzję o sprzedaży konia. Mateusz płakał, bo był za mały, by zrozumieć, dlaczego ma się z Bartkiem rozstać. Kiedy w końcu łzy opanował, zaczął rodzicom wiercić dziurę w brzuchu, by kupili mu innego konia. Nudził z rok, wreszcie ojciec poddał się i sprawił mu piętnastoletniego Dropsa, wyjątkowo karnego ogiera mającego za sobą przeszłość filmową. Ponoć wcielał się w Konika Garbuska. Najważniejsze jednak, że był bezpieczny dla dziecka.

 

Emanujący spokojem Drops zachęcił tatę Mateusza do kupienia mu towarzyszki życia. A że trafiła się zaźrebiona klacz ze źrebakiem, wiosną spacerowały już po posesji cztery kucyki. Zapoczątkowały prowadzoną przez Tlagów ponad dziesięć lat najprawdziwszą hodowlę. W pewnym momencie stado liczyło siedemnaście osobników rodem jednak przede wszystkim z Niemiec. Ale Drops również miał swój udział w przyroście naturalnym. Po dziś dzień, choć po hodowli nie ma śladu, w przydomowej stajni wraz z dużymi końmi mieszka jego pierwsza córka, siedemnastoletnia Dukla.

I nigdy jej nie sprzedam, będzie ze mną do końca. Nie tak jak Drops…

?

Dropsa miałem jedenaście lat. Byłem tak do niego przywiązany, że od pewnego momentu zacząłem się panicznie bać, że odejdzie na moich oczach – miał już pod trzydziestkę. Postanowiłem więc znaleźć dla niego nowy dom. Tak tez zrobiłem. Trafiliśmy z ojcem na dobrych ludzi, znakomite miejsce z rozległymi pastwiskami i kucką do towarzystwa. I niby wszystko było w porządku, tylko ja nie mogłem się pozbierać. Pierwszej nocy po rozstaniu z Dropsem – a miałem już 16(!) lat, dostałem ataku płaczu Rano próbowałem namówić rodziców, żeby przywieźć kuca z powrotem; przekonali mnie jednak, że w nowej stajni będzie mu lepiej. I pewnie mieli rację, tyle że ja wciąż za nim tęsknię.

Dziś na przejażdżki brakuje mu czasu; foto: MARLENA ZIAJA

Pieniądze ze sprzedaży chłopak dołożył do zakupu dużego konia. Odpowiedniego wierzchowca szukali z ojcem wiele miesięcy, bo co na którego trafili, to albo za niski – Mateusz ma 189 centymetrów wzrostu, albo agresywny, albo w kiepskiej kondycji. Chłopcu przypadł do gustu spokojny, zrównoważony Trol Mondo – mieszanka ślązaka z folblutem, na którego natknął się przeglądając ogłoszenia. Czym prędzej pojechał z tatą pod wskazany adres, zakochał się w koniu od pierwszego wejrzenia, tylko ojciec marudził, że wierzchowiec powłóczy tylnymi nogami. Szukali więc dalej, objeździli ileś stadnin i stad, by po niemal półrocznych poszukiwaniach dotrzeć na drugi koniec Polski do Zielonej Góry i trafić znowu na Trol Monda, tego samego, którego oferowano im w jednej ze stajni podwarszawskich. Tym razem Mateusz uparł się i przekonał ojca, że to na pewno koń wymarzony dla niego koń. I miał rację. Wałach świetnie skakał, był wytrzymały, a że chłopak trenował przez jakiś czas skoki i wkkw, Trol Mondo zaspokajał jego wszystkie sportowo-rekreacyjne potrzeby.

Dziś wierzchowiec jest pełnoletni i służy młodszym jeźdźcom. Mateusz trzyma w stajni pięć innych koni, w tym hanowerską klacz, którą dostał od ojca na 18 urodziny. A dostał ją podczas targów Equitana w Essen, które zrobiły na nim takie wrażenie, że nie spodziewał się, iż coś więcej może go tam jeszcze spotkać. Był kompletnie zaskoczony, gdy tata powiedział: a teraz niespodzianka i pokazał mu przepiękną hanowerkę.

To dla ciebie!

Niedawno klacz urodziła pierwszego źrebaka. W planach kolejne, jako że Mateusz chce prowadzić hodowlę hanowerów; jest już członkiem związku hodowców koni tej rasy.

Spełniły się moje marzenia, jestem hodowcą, całe moje życie kręci się wokół koni. Tylko jedno mnie złości: nie mam czasu, by jak to było kiedyś, pojechać w teren na pół dnia. Ba, nawet na godzinę.

/JP/

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.