Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

WAGARY W STAJNI

Agnieszka Gulczyńska: właścicielka dwóch kundelków i araba po torze; laureatka…

 

AGNIESZKA GULCZYŃSKA; foto: BARTŁOMIEJ JANKOWSKI

Agnieszka Gulczyńska: właścicielka dwóch kundelków i araba po torze; laureatka konkursu portalu HEJ NA KOŃ na Zdjęcie Roku 2014; z aparatem zaprzyjaźniła się trzy lata temu, z końmi brata się od dziecka; fotografuje nie tylko zwierzęta, także swojego małego synka, Igora.

Wyścigowy folblut Mag-Hill trafił do kliniki weterynaryjnej z pękniętą nogą. Podczas operacji usunięto mu odpryski kości, po czym odesłano z powrotem do stajni wyścigowej Krzysztofa Ziemiańskiego na warszawskim Służewcu. Tam zajęła się koniem Agnieszka Gulczyńska. Spędzała z nim znacznie więcej czasu, niż tego wymagał, ale co się dziwić; jak się ktoś zakocha, to tak już jest.

Tak zakochałam się w Mag-Hillu po uszy. Pielęgnowałam go, chodziłam na spacery, rozmawiałam, prawiłam komplementy. Za zgodą lekarza zaczęłam na nim jeździć, a po jakimś czasie ostrożnie, pod okiem trenera, przygotowywać do wyścigów. W roku 2001 Krzysztof Ziemiański pozwolił mi na nim wystartować. Nagrodził mnie w ten sposób za opiekę nad Magiem, bo mało prawdopodobne, by liczył na nasz sukces. Kto zresztą postawiłby na rekonwalescenta i amazonkę mającą za sobą ledwie kilka wyścigów. Tymczasem wygrywając spłataliśmy wszystkim figla! Ryczałam ze szczęścia jak mops. To było moje pierwsze zwycięstwo na torze i to na koniu, któremu nikt już nie dawał żadnych szans. Kiedy wkrótce potem dowiedziałam się, że Mag Hill ma zostać sprzedany na aukcji, stanęłam na głowie, by go kupić. Wzięłam kredyt, ciułałam grosz do grosza i udało się. Folblut był mój, a ja w siódmym niebie!

AGNIESZKA GULCZYŃSKA na Mag-Hillu wygrywa pierwszą gonitwę w życiu; foto EDYTA TWARÓG

Radość nie trwała jednak długo, ale o tym Agnieszka Gulczyńska wspomina już łamiącym się głosem. Mimo ogromnego wysiłku nie dała rady zarobić na utrzymanie Maga. Jedno dobre, że trafił w bardzo dobre ręce. Po traumatycznym rozstaniu obiecała sobie, że własnego konia już nigdy mieć nie będzie.

Nadal jednak pracowałam w stajni Ziemiańskiego. Koni więc miałam do wyboru, do koloru. I tych spokojnych, zrównoważonych, i tych wariatów, które najbardziej mnie pociągały. Moją uwagę przykuł arab, który nie ufał ludziom, był zwichrowany psychicznie i wymagał szczególnego podejścia. Zaczęłam z nim pracować. Powoli, bardzo powoli udawało mi się go przekonywać do ludzi, dogadaliśmy się. Nieraz myślałam nawet, że fajnie byłoby mieć takie konisko na własność, ale przecież obiecałam sobie: nigdy więcej.

I pewnie nasza amazonka słowa by dotrzymała, gdyby nie narzeczony-koniarz,który w prezencie zaręczynowym sprawił jej najprawdziwszego arabskiego ogiera. Gdy wyjął z kieszeni paszport konia i powiedział: to dla Ciebie, była totalnie zaskoczona. Takiego „pierścionka” nie mogła nie przyjąć. Kandydat na męża pomyślałby, że częstuje go czarną polewką. Powiedziała więc tak i koniowi, i wybrankowi.

AGNIESZKA na koniu Wigo, obok jej dwa psiaki po przejściach: jeden nie ma przedniej łapy, drugiego, skrzywdzonego przez człowieka uratowała fundacja VIVA!; foto BARTŁOMIEJ JANKOWSKI

Arab Wigo jest po torze, ma na koncie wygraną i dwie drugie lokaty, ale dziś jego przeszłość sportowa jest bez znaczenia. Mieszka w rekreacyjnej stajni, chodzi pod siodłem i cieszy się spokojem, jakiego na wyścigach nie miał. W ciągu dnia sporo czasu spędza z innymi końmi i często ze swoją panią, która przygląda mu się z uwielbieniem także zza ogrodzenia.

Kiedy całe lata pracowałam na Służewcu, nie miałam okazji obserwować zachowań koni w stadzie, co najwyżej na karuzeli. Tu, pod Warszawą, jest zupełnie inaczej. Mogę patrzeć na pasące się zwierzaki bez końca i wciąż mi mało. Niestety mało też mam czasu; większość zabiera mi dwuletni synek… jak to synek. Staram się więc tak organizować dzień, by wilk był syty i owca cała. Biorę nieraz aparat, dziecko i idziemy do stajni. Najchętniej robię zdjęcia czarno-białe, bo tak naprawdę mają więcej koloru niż kolorowe, więcej ekspresji, dramatyzmu, liryzmu…

Foto: AGNIESZKA GULCZYŃSKA

Agnieszka Gulczyńska zaczęła fotografować, gdy zaszła w ciążę, bo o jeździe przy nadziei nie mogło być mowy. Dziś dosiada Wiga tylko w weekendy, gdy synem zajmuje się ojciec. Ale za jazdą wierzchem szczególnie nie tęskni, najważniejsze dla niej: mieć konia obok i jak najwięcej z nim przebywać. Niedawno zaczęła ze swoim ogierem pracować metodami naturalnymi, które bez reszty ją zafascynowały. To coś zupełnie nowego w jej hipicznym życiorysie. Do tej pory szczyciła się przede wszystkim przebogatym doświadczeniem w pracy metodami klasycznymi z młodymi końmi – takie przecież biegają na wyścigach.

Na służewiecki tor Agnieszka trafiła jako mała dziewczynka za sprawą ojca, Tadeusza Gulczyńskiego, który był m.in. koniuszym w jednej ze stajni wyścigowych. Zabierał córkę ze sobą do pracy niemal codziennie, a ona plącząc się między kopytami traktowała swoją obecność w takim miejscu, jako coś normalnego i zwyczajnego, a przy tym fajnego. Nie wyobrażała sobie, by mogła przestać tam przychodzić. A jednak… Miała sześć lat, stępowała na wyścigowym koniu, który w pewnym momencie poniósł, a ona spadła. Co prawda żadnej krzywdy nie doznała, ale wystraszony ojciec postanowił dmuchać na zimne i zakazał jej wizyt w stajni. Kiedy podrosła kilkanaście centymetrów, znów zaczęła bywać na Służewcu, niekoniecznie za wiedzą mamy i taty. Częstokroć wybierając się do szkoły, zmieniała w drodze plany i meldowała się na wyścigach. A gdy mama dowiadywała się, ile jej córeczka ma nieobecności w semestrze, nie tylko łapała się za głowę, ale stawiała warunki: albo koniec z wagarami, nadrobisz zaległości i poprawisz oceny, albo koniec z końmi! Nastolatka brała się wtedy ostro do nauki, ale kiedy wychodziła na prostą, znów skręcała do stajni. Pociąg do koni okazał się niczym nałóg. To z miłości do nich zamieniła liceum dzienne na wieczorowe.

Foto: BARTŁOMIEJ JANKOWSKI

– Przedpołudniami sześć dni w tygodniu pracowałam w stajniach, zresztą według mnie najlepszych: Krzysztofa Ziemiańskiego i Doroty Kałuby. Po południu chodziłam do szkoły roztaczając na całe liceum najpiękniejszą woń, jaką można sobie w ogóle wyobrazić i… przysypiałam. Byłam zmordowana, ale szczęśliwa. Objeżdżałam konie, oprowadzałam je, pielęgnowałam. Z czasem pozwolono mi startować w wyścigach – pięć albo sześć wygrałam. Nim jednak zaliczyłam pierwszą „bombę w górę” nie spodziewałam się, że gonitwy są tak wyczerpujące dla jeźdźców. Na mecie nie mogłam ustać, serce waliło mi jak młot, a płuca paliły niczym rozgrzany węgiel. Obserwując gonitwę z trybun czy w telewizji wydaje się, że to żaden wysiłek, bo i dystans przecież krótki. Wystarczy jednak raz spróbować, by przekonać się, że jest inaczej. Z czasem nabrałam kondycji, a wtedy było już lżej, choć nadal ciężko. Podziwiam tych, którzy jednego dnia zaliczają kilka gonitw.

Foto: AGNIESZKA GULCZYŃSKA

Dziś wyścigi są dla Agnieszki Gulczyńskiej jedynie wspomnieniem. Wyprowadziła się wraz z rodziną, dwoma psinami po przejściach i arabem pod Warszawę, by wieść tam sielskie, anielskie życie. Do pełni szczęścia brakuje jej tylko przydomowej stajni. Ale, jak mówi, i taką z czasem postawi.

Piotr Dzięciołowski

 

 

 

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.