W tym miesiącu, 1 września, zmarł JACEK MARIA WIERZCHOWIECKI (1944-2015), wybitny jeździec, zawodnik, trener. Miałem szczęście go znać i o nim napisać. Oto rozdział poświęcony tej niezwykłej postaci, a zamieszczony w mojej książce „Mistrzowie Polski” wydanej przez AKADEMIĘ JEŹDZIECKĄ w roku 2010. Niestety ostatnie zdanie niniejszego tekstu nie jest już aktualne…
To popołudnie niczym się nie wyróżniało. Jak zwykle o tej porze stępował konie… Trzy jednocześnie. Dosiadał, co prawda tylko jednego, ale dwa prowadził po bokach. W pewnym momencie bezwiednie spojrzał na trybuny. Siedziały tam dwie atrakcyjne dziewczyny. Jedną, córkę dyrektora miejscowego ośrodka jeździeckiego w Poznaniu na Woli widywał już wcześniej, drugą zobaczył po raz pierwszy. Ale mu się spodobała! Jakby to było fajnie – pomyślał – gdyby również ona zwróciła uwagę na niego. Ruszył więc galopem w trzy konie(!) wprost na rozstawiony parkur metrowej wysokości. Zaliczał czysto przeszkodę po przeszkodzie. Skacząc sprawiał wrażenie, jakby kolejne stacjonaty i oksery pokonywał z nieprawdopodobną lekkością, a zarazem od niechcenia, jakby to było takie nic. Zdawał sobie sprawę, że nonszalanckim zachowaniem wywrze znacznie większe wrażenie. I wywarł… kolosalne. Wkrótce, jak to zresztą sam określa, zaczęli ze sobą „biegać”.
Dziewczyna nazywała się Marzenna Szuman, była córką znanego profesora Akademii Rolniczej. Relacje między przyszłym teściem a zięciem wydawały się znakomite, żadnych trudnych pytań, żadnych skomplikowanych odpowiedzi. Aż… okazało się, że Jacek uchodzący za studenta, studentem wcale nie jest. Rzucił politechnikę, akademię rolniczą, bo nie dawał rady godzić nauki z zajęciami masztalerskimi. Do tego, kiedy rozstał się ze studiami, rodzice odmówili mu utrzymania, poszedł więc na swoje… do stajni. Dostał pracę w poznańskiej Woli.
Profesor wyraźnie niezadowolony z poziomu edukacyjnego kandydata na męża swojej córki, zasugerował mu studia zaoczne.
– Takie to bym pewnie dał radę – przyznał Wierzchowiecki.
– To czemu nic w tym kierunku nie robisz?
– Bo ciężko się zmobilizować, dziennie objeżdżam sześć – siedem koni, muszę posprzątać boksy, zadać paszę… Sił brakuje na myślenie o czymkolwiek innym.
Obiecał jednak, że studiować zacznie i zaczął, choć bywało nielekko.
– Zawsze mówiłem, że mi sport w nauce przeszkadza – pointuje z humorem.
Przed Olimpiadą w Monachium narobił sobie takich zaległości, że nie miał szans na nadrobienie ich do końca roku akademickiego. Wówczas rektor, Jerzy Zwoliński, kierownik Katedry Koni Poznańskiej AR, entuzjasta jeździeckich wyczynów Wierzchowieckiego, zaproponował mu urlop dziekański. Nawet sam pofatygował się do stajni, by osobiście to studentowi zakomunikować.
– Panie rektorze, nikt mi nie da urlopu po raz drugi – odrzekł z markotną miną student – takie przecież przepisy.
Rektor zamyślił się, podrapał w głowę i spokojnym głosem rzekł:
– Ja panu dam, bo że skończy pan studia nie mam najmniejszych wątpliwości, ale czy drugi raz zakwalifikują pana na Olimpiadę, tego nie wiem.
Wierzchowiecki też nie wiedział ani jednego, ani drugiego. Tymczasem szczęśliwie zakwalifikował się na kolejne igrzyska i uzyskał tytuł inżyniera zootechniki. Z czasem skończył jeszcze studium trenerskie na AWF. Teścia zapewne w pełni usatysfakcjonował.
Pomyśleć tylko, gdyby nie profesor Szuman, może nigdy nie wróciłby do nauki, gdyby z kolei nie Paweł Wiktor, zawodnik Woli, z którym zetknął się na stancji podczas studiów politechnicznych, może nigdy nie zacząłby uprawiać jeździectwa, a wówczas pewnie nigdy nie poznałby Marzenny. Przypadki, przypadki, przypadki…
Pawła wprawdzie dość długo musiał prosić, by ten zabrał go na próbną jazdę w wolskim ośrodku, ale wreszcie uprosił. Ledwie chłopak zajął miejscówkę w siodle, już wiedział, że to jest to. „To” na zawsze! Od początku czuł się na końskim grzbiecie, niczym ryba w wodzie: anglezował i galopował już na pierwszej lekcji. I to jak!
– Zacząłem późno, miałem dwadzieścia lat, ale od małego uprawiałem sport. To bardzo pomaga, zwłaszcza w pierwszym etapie nauki jazdy konnej, zapewnia prawidłową koordynację ruchową, elastyczność, ułatwia utrzymanie równowagi. A ja nawet nie zliczę, ile trenowałem dyscyplin i to wcale nie na poziomie podwórkowym. Jako reprezentant Szkoły Podstawowej w Czempiniu osiągnąłem mistrzostwo powiatu kościańskiego w jeździe szybkiej i figurowej na łyżwach, gimnastyce, biegu na 60 metrów. Jako uczeń liceum zdobyłem mistrzostwo powiatu leszczyńskiego w rzucie oszczepem i skoku w dal, wzwyż zaliczyłem 178 cm, a o tyczce – metalowej! – 360 cm, to był wtedy trzeci wynik w Polsce.
Ciekawe, po kim odziedziczył ten sportowy talent, bo że miał nieprzeciętny, nikt nie wątpi. Żaden Wierzchowiecki nie biegał, nie skakał. Ojciec, Marian, co prawda jeździł wierzchem, ale wyłącznie rekreacyjnie. Na systematyczne ćwiczenia brakowało czasu. Był ziemianinem, gospodarzył na 960 hektarach w Stefanowie koło Zbąszyna, hodował m.in. konie.
– Po wojnie już nie… – wspomina Jacek Wierzchowiecki. – Władza ludowa majątek skonfiskowała, a ojca tak na wszelki wypadek, żeby nie przeszkadzał w rozkradaniu dóbr, wtrąciła na rok do więzienia. Kiedy wyszedł, otrzymał pisemny zakaz zbliżania się do Stefanowa na odległość niemniejszą niż 50 kilometrów. Dwa razy go złamał… z moją pomocą. Pojechaliśmy razem popatrzeć na ojcowiznę. Anulowania zakazu nie doczekał – obowiązuje zresztą do dziś – odszedł w 1980 roku. Umierającego odwiedzałem w szpitalu i dzieliłem się wrażeniami z moskiewskiej Olimpiady. Cieszył się, jak dziecko, gdy kląłem na ruskich, którzy naruszyli dwadzieścia punktów regulaminu WKKW, to był miód na jego serce. Zawsze powtarzał: że cale zło stamtąd przychodzi. Tym razem dodał: a mówiłem Ci synu! Umierał w poczuciu, że syn wreszcie zrozumiał.
Byli w znakomitej komitywie, ojciec nie tylko wybaczył mu ucieczkę z politechniki, ale też stał się jego największym fanem. Śledził każdy sportowy krok syna, ściskał kciuki, był przy nim w sukcesach i porażkach. Bardzo lubił słuchać stajennych historii. A Wierzchowiecki rzeczywiście miał, co opowiadać. Nieraz wspominał, jak go masztalerze na Woli przyjęli, inteligenta z polibudy, co to ledwie konia dosiadał. Co taki może umieć – naśmiewali się. Jeden to mu nawet kiedyś widły wyrwał i klnąc okrutnie wywalił z boksu, bo nie mógł patrzeć, gdy chłopaczyna mieszał w ściółce, zamiast sprzątnąć, jak należy.
Wierzchowiecki starał się nadrabiać końskie braki. Już o piątej rano, albo nawet wcześniej, biegł do stajni, choć pracę zaczynał dopiero o szóstej. Zaraz brał się do gnoju a potem na koń, byle dosiąść jak najwięcej jednego dnia. Szło mu coraz lepiej, nawet masztalerze przestawali dokuczać, zdarzało się, że z podziwem kręcili głowami. Po trzech miesiącach nauki w siodle inteligent-politechnik pod opieką swojego trenera, mjr. Jana Mickunasa, wystartował w pierwszym konkursie 110 cm.
– Z synem majora, Wojtkiem, przyjaźnimy się do dziś. Aż trudno uwierzyć, bo przecież o wszystko się kłóciliśmy, o drobiazgi i rzeczy ważne. Pamiętam, jaki byłem na niego zły, gdy… zabrał mi konia, na którym zakwalifikowałem się do międzynarodowych zawodów. W dniu wyjazdu, ot tak bez powodu wywalono mnie ze składu drużyny i kazano przekazać konia komu innemu, właśnie Wojtkowi. Poczułem się fatalnie, to było dla mnie okropnie niesprawiedliwe. Dziś, co prawda takie sytuacje z odbieraniem wierzchowców są znacznie rzadsze, ale krzywdzą jak krzywdziły. Do jakiego stopnia? To wiedzą jedynie ci, którzy podobnych przykrości doświadczyli.
O wrażliwości i ambicjach jeźdźców Jacek Wierzchowiecki wie dużo i jako zawodnik, i jako trener. Startował w setkach krajowych i zagranicznych imprez. Sukcesy odnosił nawet w ujeżdżeniu. W 1978 roku pokonał całą rodzimą czołówkę. Za swoją koronną konkurencję uważał jednak WKKW.
– Prawdziwe WKKW, nie takie jak teraz! – Kiedyś musieliśmy pokonywać 20 kilometrów „dróg i ścieżek”, 4,5 – 5 kilometrów steepla, 7,5 kilometra krosu. W sumie 32 mordercze kilometry. Dziś najwyżej sześć. Trenerzy nie przywiązują więc już takiej wagi do przygotowania kondycyjnego koni. Głupota. Dystanse są krótsze, to prawda, ale zawodów więcej.
W treningu i edukacji koni na najwyższym poziomie ma Wierzchowiecki nie lada doświadczenie. Pracował z bardzo różnymi, z tymi mniej i więcej wymagającymi. Zaczął od Gniewa, którego na Woli nikt nie chciał, bo po torze i z wadą serca. Niech sobie go weźmie Inteligent, śmiali się masztalerze. No to wziął. Załapał się z nim na Olimpiadę, mistrzostwa Europy, a mistrzostwa świata ukończyli na 15 miejscu(!).
– Niezbyt utalentowany, bardzo dzielny, ale treningiem i dobrym traktowaniem dało się z nim wiele zdziałać – komentuje Wierzchowiecki. – Bez porównania zdolniejsza była Rebeca, podarunek od mojego wielkiego przyjaciela, Maćka Świdzińskiego, najlepszego po wojnie hodowcy folblutów. Odnosiłem na niej same zwycięstwa, wygrałem wielkie zawody w Belgii. Niestety błąd lekarzy sprawił, że musiałem ją wycofać ze sportu. Jeździłem też na Pajacu, którego w ramach wymiany z Hubertem Szaszkiewiczem, dostałem za wspaniałego skoczka, Selenita. Na Pajacu zdobyłem wicemistrzostwo Polski w skokach, także w skokach wystartowałem w Aachen. Udział w tym konkursie traktuję w kategoriach największego sukcesu, choć jako zawodnik specjalizujący się w WKKW wypadałoby bym przede wszystkim wspominał laury w tej konkurencji. Rzeczywiście w światowym rankingu jeźdźców – wukakawistów byłem dwa razy w pierwszej dziesiątce, cztery w dwudziestce, ale odczuwam pewien niedosyt. Jako zawodnik WKKW widziałem się na drużynowym podium mistrzostw świata, Europy, Olimpiady. Nie wyszło, choć np. na Igrzyskach w Moskwie wynik mógł być znakomity, nawet pierwsze drugie miejsce pod warunkiem jednak, że mielibyśmy jeszcze jednego jeźdźca, któryby jak ja i Mirosław Szłapka ukończyłby kros. Niestety błędy trenerskie, kiepska atmosfera podczas przygotowań, źle dobrany zespół i niefortunna taktyka spowodowały, że nie wskoczyliśmy na podium. Swoje zrobiła też pogoda.
Po Olimpiadzie w Moskwie Wierzchowieckiemu zaproponowano etat trenera reprezentacji kraju WKKW. Miał świadomość, że jeśli ofertę przyjmie, będzie musiał skończyć z czynnym uprawianiem tej konkurencji. Przyjął, nie chcąc jednak rezygnować ze statusu zawodnika, zaczął trenować skoki. Po roku był już w kadrze Polski.
Uprawianie skoków i posada trenera WKKW bez wątpienia dawały sportową satysfakcję, nijak jednak miały się do zasobności kieszeni. W 1987 roku Jacek Wierzchowiecki, jak tysiące Polaków, pojechał za chlebem do USA. Był jednak w o tyle dobrej sytuacji, że nie musiał pracować w barze, zamiatać ulic, czy sprzątać publicznych szaletów. Dostał robotę w swoim zawodzie, przy koniach. Miał nawet szansę być trenerem reprezentacji USA.
– Niby powinienem tryskać szczęściem, a ja już po pierwszym spędzonym tam miesiącu wiedziałem, że chcę wracać. Pojechałem do Stanów za późno, co innego, jakbym miał 20 lat. Na przykład mój syn znakomicie się tam zaadaptował, ożenił i zamerykanizował. Ja na takie zmiany byłem za stary, ale że podróże kształcą bez względu na wiek wiele się nauczyłem. Zrozumiałem m.in. że jeśli chcesz zarobić to masz robić to, co ci każą. Albo się podporządkowujesz, albo do widzenia.
Wierzchowiecki zupełnie nie zorientowany w tych kapitalistycznych zasadach, stracił na dzień dobry jednego z najlepszych swoich jeźdźców, wybitnie zdolną amazonkę. Powiedział jej, że jeśli chce dojść do znaczących wyników, musi zmienić konia; na tym daleko nie zajedzie.
– Obraziła się i zniknęła na bardzo długo. Nie miałem wtedy wyczucia, powiedziałem coś, co ją zabolało, coś, co miało ją zmusić do pozbycia się przyjaciela. Nie zdawałem sobie sprawy, że ona kocha tego konia prawdziwie ludzką miłością. Podpadłem.
Podpadł, choć rację sportową miał ewidentną. Zawodniczka też to w końcu zrozumiała. Wróciła do niego po dwóch latach, dosiadła innego konia i zdobyła złoty medal mistrzostw kontynentalnych. To było wielkie osiągnięcie jej, trenera, konia. Sukcesów jako szkoleniowiec miał tam oczywiście Jacek Wierzchowiecki znacznie więcej; dość powiedzieć, że wychował 6 złotych medalistów Igrzysk Panamerykańskich Młodych Jeźdźców.
Co istotne, bez względu na umiejętności jeźdźców, dawał z siebie wszystko. Nawet wybitnym antytalentom poświęcał moc uwagi. Z każdym ćwiczył krok po kroku najdrobniejsze elementy. Ale pobytu w Stanach nie ograniczał jedynie do trenowania innych. Sam też startował. W r.1998 był najlepszym zawodnikiem w skokach w Area 5 (8 Stanów) a
w roku 1991 najlepszym w WKKW w Area 4 (9 Stanów).
Na startach i szkoleniu mijały mu dzień za dniem, pęczniała skarbonka – żyć nie umierać! I nagle… świat się zawalił. Jeden niefortunny skok przez krosową stacjonatę wysokości zaledwie osiemdziesięciu centymetrów…
– Zgubiła mnie rutyna. W tym sporcie nie ma żartów. Bezpieczeństwo jest najważniejsze i stale trzeba o tym pamiętać. Nie, nie mam zamiaru kogokolwiek straszyć, jeździectwo to jeden z najpiękniejszych, najwspanialszych sportów. Ale przestrzegam!!! Jeśli klepiesz po zadzie swojego konia, o którym wiesz, że nigdy cię nie kopnie, uważaj, żeby akurat nie był to ten pierwszy raz! Ja nie uważałem. Pozostała mi wówczas tylko wiara, że Amerykanie wymyślą jakiś sposób na scalenie przerwanego rdzenia i znów będę chodzić. Niestety. Czekałem kilkanaście lat, wróciłem do kraju na wózku po piętnastu. Ale mój tragiczny wypadek sporo mi uświadomił, m.in. jak wielu miałem w Stanach wspaniałych przyjaciół. Zbierali dla mnie pieniądze, wyposażyli w sprzęt rehabilitacyjny. To dzięki nim jestem dziś niezależny.
xxx
Amerykański związek jeździecki uhonorował Jacka Wierzchowieckiego tytułem iron man. Tę wyjątkową nagrodą otrzymało do tej pory zaledwie kilka osób. Wybitny sportowiec nadal pracuje w swoim fachu, trenuje zawodników, kolejnym pokoleniom przekazuje bezcenną wiedzę.
Piotr Dzięciołowski
Dziękuje za piękne wspomnienie o Jacku. Jego żona Marzena była moją wielką przyjaciółką, którą poznałam w podstawówce, z którą studiowałam, w której domu, domu Profesora, bywałam niemal codziennie…. Ja kibicowałam miłości Marzeny i Jacka, Oni byli świadkami na naszym ślubie.
Nie zapomnę wzruszającej rozmowy z Jackiem na progu kościoła w Chybach po mszy za Marzenę. Ostatnie nasze spotkanie , to spotkanie sprzed dwóch lat, 1 listopada, nad grobem Marzeny i Jej Rodziców. Tego roku zapaliłam już dwa światełka…
Pozdrawiam serdecznie
(Imię i nazwisko do wiadomości redakcji)