Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

ODESZŁA XYMENA ZANIEWSKA-CHWEDCZUK

Dziś, 26 II, pochowano zmarłą 12 bm. wybitną scenografkę, projektantkę mody, architektkę Xymenę Zaniewską-Chwedczuk. Artystka uwielbiała zwierzęta, zwłaszcza gęsi i konie. Pierwsze hodowała, o hodowaniu drugich marzyła.

 

XYMENA ZANIEWSKA-CHWEDCZUK; foto: FAPA-PRESS/ Piotr Dzięciołowski

XYMENA ZANIEWSKA-CHWEDCZUK; foto: FAPA-PRESS/ Piotr Dzięciołowski

Dziś, 26 II, pochowano zmarłą 12 bm. wybitną scenografkę, projektantkę mody, architektkę Xymenę Zaniewską-Chwedczuk. Artystka uwielbiała zwierzęta, zwłaszcza gęsi i konie. Pierwsze hodowała, o hodowaniu drugich marzyła.

W 2006 roku zaniosłem Xymenie Zaniewskiej moje „Historie przedmiotami pisane” – książkę, w której także Ona opowiada swoją historię. Przy okazji spotkania zapytała:

– A nad czym pan teraz pracuje?
– Kończę drugą część wspomnień jeździeckich, których bohaterami są ludzie sztuki i mediów – odrzekłem bez wiary, że moja interlokutorka temat pociągnie.
– Proszę pana – wykrzyknęła – koń mi robił za kołyskę!

Zaskoczony zacząłem dopytywać o szczegóły. Okazało się, że artystka od najmłodszych lat jeździła konno, powoziła, a kiedy była dorosła, ratowała śmiertelnie chore wierzchowce… Słuchałem jej w skupieniu zastanawiając się jednocześnie, czy te wspomnienia uda mi się zawrzeć w książce, którą wydawnictwo już przygotowywało do druku. Zdążyłem w ostatniej chwili, a z powiedzenia, które szalenie mi się spodobało – „Koń mi robił za kołyskę” – złożyłem tytuł. Kiedy ów tomik ujrzał światło dzienne, znów odwiedziłem Xymenę Zaniewską. Znając jej poczucie humoru, zarazem dystans do siebie i świata, pozwoliłem sobie na taką oto dedykację: Autorce tytułu, autor reszty. Uśmiała się serdecznie.

***

Poniżej opowieść Xymeny Zaniewskiej

KOŃ MI ROBIŁ ZA KOŁYSKĘ

Gdybyśmy wtedy weszli w te żelazne drzwi, zapewne dziś nie rozmawiałabym z panem ani o koniach, ani na żaden inny temat. Zaraz po wojnie spędzałam wakacje w Łambinowicach na Opolszczyźnie, gdzie mój wuj, z wykształcenia rolnik, przejmował poniemieckie majątki. Pewnego dnia, wraz z dwoma bliskimi kolegami, których zresztą specjalnie ściągnęłam na lato, wybraliśmy się konno do starego opuszczonego zameczku. W piwnicy zaintrygowały nas potężne, lekko uchylone drzwi. Moi przyjaciele już chcieli w nie wejść, gdy zaproponowałam:

Chodźcie najpierw na górę, tu przyjdziemy potem.

Nie pamiętam, jak długo zwiedzaliśmy piętra, w każdym razie, kiedy wróciliśmy do piwnicy, drzwi nie dały się już otworzyć. W zamku najwidoczniej jeszcze ktoś był. Kto? – tego dowiedziałam się wiele tygodni później: zamelinował się tam spory oddział Werwolfu*. Niemieccy żołnierze urządzili sobie w zamku punkt zborny przed wymarszem do kraju. Z tego, co wiem, tylko nielicznym udało się przedostać. Większość zginęła w zaciętej walce z naszymi wojskami. W każdym razie nie chcę nawet myśleć, co by się stało, gdybyśmy zamkową tajemnicę przypadkiem odkryli.
Nieświadomi zagrożenia, jak gdyby nigdy nic, osiodłaliśmy konie i do domu. To była kapitalna wycieczka, pełna wrażeń. Pozwoliła mi choć na chwilę zapomnieć o dramacie kilkudziesięciu ciężko chorych koni, które znajdowały się pod kuratelą wuja, a którymi między innymi ja się opiekowałam. Przywędrowały do Polski w ramach pomocy z UNRRY i gdzieś w drodze nabawiły się zapalenia opon mózgowych. Byłam z nimi w dzień i noc, robiłam zastrzyki, okłady. Niewiele pomagało, padały, jak muchy. Ocalało zaledwie kilkanaście.
Przeżycie koszmarne, zwłaszcza dla kogoś, kto jak ja od dziecka wychowywał się wśród koni, był z nimi wyjątkowo związany i zaprzyjaźniony. Poznałam je dzięki dziadkom. Wzięli mnie do siebie na wychowanie po rozwodzie moich rodziców, miałam wtedy zaledwie kilka lat. Dziadek, Wojciech Dobrzyński, inżynier rolnictwa, był wówczas w poznańskiem administratorem dóbr Tyszkiewiczów z największą prywatną stadniną przedwojennej Europy. Do jego obowiązków należał m.in. nadzór nad ogromnym stadem klaczy półkrwi w Pakosławiu hodowanych w ramach kontraktu dla wojska, jako tzw. remonty.
Nic więc, co końskie nie było mi obce, a dziadek stał się dla mnie w bardzo krótkim czasie najważniejszą postacią, ideałem, przyjacielem i autorytetem. Wywarł na mnie rzeczywiście ogromny wpływ. Jego podejście do świata i ludzi imponowało mi bez reszty. Żałowałam nawet, że jestem dziewczyną, a przez to nie do końca mogę być takim, jak ON.
Nasza zażyłość zaczęła się od… kakao. Uwielbiałam je pić i to koniecznie z butelki. Kiedy wybieraliśmy się na przejażdżkę wierzchem, początkowo na jednym koniu, zawsze pamiętał, by do siodła przytroczyć dla mnie kakaowy przysmak.
Jako sześciolatka jeździłam już samodzielnie. Najpierw na kasztanowatej Kati z pięknym kremowym ogonem – wyglądała niczym kawa Cappuccino. Później dosiadałam Kaśki. Spędzałam w siodle co najmniej cztery godzinny dziennie, od ósmej rano do południa. Towarzyszyłam dziadkowi w sprawdzaniu kartofli czy dojrzały, buraków czy przerwane, rozmaitych upraw czy odchwaszczone. Robiliśmy dziennie kilkanaście kilometrów i to bez względu na pogodę. Ileż razy lał deszcz, a babcia krzyczała:

– Matko Boska, dziecko się przeziębi!
– Buba nie z cukru, nie rozpłynie się! – replikował dziadek i ruszaliśmy w drogę.

Określenia „Buba” nie znosiłam, pozbyłam się go dopiero podczas wojny, ale do dziś, gdy mam coś bardzo trudnego i ważnego do zrobienia, powtarzam sobie dziadkowe słowa „Buba nie z cukru”!
Babcia bezradnie rozkładała ręce, a myśmy znikali w oddali. Po popołudniami jeździliśmy już nie wierzchem, a najczęściej dwuosobową dwukółką, ja powoziłam. Kiedyś dziadek wysiadł w polu i kazał mi na siebie zaczekać. Czekałam, czekałam aż wymyśliłam, że po niego pojadę. Oczywiście na skróty. W pewnym momencie klacz zapadła się po pierś w bagnie. Przeraziłam się okrutnie. Jacyś ludzie pomogli mi wyprzęgnąć bryczkę. Rozpoczęła się walka o życie konia. Dwie godziny trwało nim udało się go wyciągnąć i postawić na twardym gruncie. Trząsł się ze zdenerwowania nieprawdopodobnie, drżał, jak ja ze strachu przed dziadkiem. Bałam się bardzo, bo nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, co mnie czeka. Dziadek tymczasem ze stoickim spokojem stwierdził: przecież nie mogłaś wiedzieć, co to jest bagno! Taki to był człowiek, mądry, sprawiedliwy, tolerancyjny. Nigdy nie zapomnę spędzonych z nim lat, a zwłaszcza naszych konnych wędrówek. To był dla mnie piekielnie ważny czas. Dziadek nauczył mnie życia i koni. Te były dla mnie czymś tak naturalnym, jak dla innych dzieci poduszka. Śmieję się nawet, że robiły mi za kołyskę. Miałam zdjęcie z okólnika, niestety zaginęło: siedzę na trawie, a wokół kilkanaście przepychających się w moim kierunku źrebaków obwąchujących i próbujących się przytulić. Coś pięknego! Mam przed oczami setki takich obrazów. Niestety nic nie trwa wiecznie. Wojna zamknęła jeden z najwspanialszych rozdziałów mojego życia.
Po wyzwoleniu jeździłam konno już tylko sporadycznie. Ostatni raz jakieś osiem lat temu i to po bardzo długiej przerwie. Wybrałam się na przejażdżkę z młodym człowiekiem. W pewnym momencie ruszyliśmy galopem. Miałam śmierć w oczach. Chłopak zauważył moje przerażenie i spytał:

– Kiedy pani ostatnio galopowała?
– Pół wieku temu! – odrzekłam.

Piotr Dzięciołowski

*Werwolf: hitlerowska organizacja podziemna utworzona w końcu 1944 przez RSHA (Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy) i NSDAP (Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników).

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.