Rafał Jelnicki: lekarz weterynarii, jeździec, statysta filmowy. Na planach „Ogniem i mieczem”, „Starej Baśni”, „Bitwy Warszawskiej”… dbał o stan zdrowia nawet kilkuset koni.
Weterynarz nie weterynarz, na filmowym planie ludzi też leczył. Uratował jedną nogę wikingowi, drugą rekwizytorowi. Powiada, że nie ma to jak mikstury sporządzane z naturalnych składników wedle dawnych receptur. Nazywano go Doktor Żółty Proszek, bo najczęściej serwował medykamenty tegoż koloru. Początkowo jednak na planie Ogniem i mieczem nikt nie wiedział, że jest lekarzem weterynarii. Zaangażowano go do filmu w charakterze jeźdźca i wcielono do grupy Tatarów. Nieprzyzwyczajony do mongolskich kulbak przeżywał męki, ale już po dwóch tygodniach codziennych treningów docenił wygodę prymitywnego siodła.
– Koledzy dosiadający rosłych wierzchowców nazywali nas pieskami, bo z huculskich grzbietów sięgaliśmy im niewiele ponad biodra. W pierwszych tygodniach realizacji filmu kpiące uśmieszki, lekceważący stosunek były więc na porządku dziennym. Z czasem, kiedy zobaczyli, ile umiemy, i jak wszechstronne są nasze konie, dali spokój z dowcipkowaniem. Na hucułach nie tylko graliśmy przed kamerą, ale też używaliśmy ich jako środka transportu, gdy trzeba było np. przekazać jakieś informacje filmowcom rozlokowanym na gigantycznym planie. A hucuły dotrą wszędzie. Duże konie mogą co najwyżej o takiej mobilności pomarzyć! Zazdroszczono nam też, że kiedy godzinami musieliśmy czekać na ujęcie, hucuły grzecznie się pasły, a my beztrosko drzemaliśmy na trawie. Husarze tymczasem przeżywali katusze próbując utrzymać w ryzach swoje rosłe wierzchowce. Zdarzało się, że gdy trzeba było szybko stawić się przed kamerą, husarze prosili nas – Tatarów, byśmy pomagali im dosiadać koni.
A na planie, jak to na planie, decyzje zapadały często nagle, z reguły w najbardziej zaskakującym momencie. W jednej chwili okazywało się na przykład, że Tatarzy w pełnym rynsztunku mają stanąć zaraz przed kamerą, podczas gdy zdjęcia planowano kręcić dopiero za kilka godzin. W pięć minut trzeba było wdziać buty z owijaczami, szarawary, koszulę, zarękawki, ” kubraczek tatarski”, a do tego zamontować utensylia: szablę, pas, kindżał i kołczan, kałkan na plecy, łuk na ramię. Bywało że i buńczuk Tatar w rękę musiał chwycić. A gdy był już w pełni odziany, przychodziła kolej na siodłanie konia. Zawsze dokładne, w zgodzie ze sztuką, by w czasie jazdy nie wyrządzić zwierzęciu krzywdy. Sobie także.
– Jeden z naszych kolegów ” Tatarów” – prywatnie pracownik naukowy – wymyślił sposób, by zawsze być gotowym. Elementy stroju pozszywał ze sobą tworząc z nich całość. Gdy rozlegał się alarm, wskakiwał w kostium w jednej chwili. No ale naukowiec, to naukowiec. Przekrój zawodowy filmowych Tatarów był zresztą bogaty – studenci, „wolne ptaki”, młodzi rolnicy no i ja, lekarz weterynarii. Kiedy „wydało się”, kim jestem, poproszono, bym pomagał kolegom po fachu. A pracy mieli dużo. Na planie bywało jednocześnie po trzysta koni! Do późnej nocy robiliśmy przeglądy zabezpieczając nawet najdrobniejsze obtarcia i urazy, by nie dopuścić do komplikacji.
Nieraz po czternastu-szesnastu godzinach pracy weterynaryjnej proszono Rafała Jelnickiego, by jeszcze wsiadł na konia, bo brakowało a to Tatara, a to husarza.
– Wsiadałem, nawet nie czułem zmęczenia, bo to był dla mnie inny świat. Fantastyczny. Przenosiłem się w wiek XVI-XVII i zapominałem o wszystkich kłopotach. A tych mi nie brakowało. Za udział w Ogniem i mieczem zostałem zresztą dyscyplinarnie zwolniony z pracy. Dyrektor firmy zobaczył mnie w telewizyjnym reportażu z planu, w którym powoziłem wozem kozackim. Musiałem więc wymyślić sobie inną przyszłość.
Wymyślił. Poszedł na swoje. Ze „swojego” nikt go nie wyrzuci, a jak ma ochotę popracować w filmie, nikogo nie musi pytać o zgodę. Szkoda tylko, że filmów z końmi coraz mniej… (pd)