Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

O DOKTORZE CO HUSARZEM JEST

Wojciech Wąsek: dr hab.n.med., kardiolog, kierownik Pracowni Hemodynamiki Kliniki Kardiologii i Chorób Wewnętrznych Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie. Po pracy wdziewa husarską zbroję…

 

Dr hab.n.med. Wojciech Wąsek; foto FAPA-PRESS

Dr hab.n.med. Wojciech Wąsek; foto FAPA-PRESS

Wojciech Wąsek: dr hab.n.med., kardiolog, kierownik Pracowni Hemodynamiki Kliniki Kardiologii i Chorób Wewnętrznych Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie. Po pracy wdziewa husarską zbroję i z kolegami-rycerzami Chorągwi Rycerstwa Ziemi Sandomierskiej uczestniczy w pokazach organizowanych na terenach Rzeczypospolitej i poza jej granicami.

W zawodzie od 26 lat. Usuwa wady serca, „łata” ubytki w przegrodach, poszerza zwężone tętnice, wymienia zastawki… a wszystko nie otwierając klatki piersiowej! Do nieprawidłowo funkcjonujących naczyń wieńcowych dociera przez niewielkie nacięcia w ciele pacjenta. Na wielkim monitorze obserwuje pole operacyjne, a perfekcyjnymi ruchami palców steruje mikro-narzędziami. Swoją specjalizację określa mianem „hydraulik od serca”. Gdyby był hydraulikiem, ale takim od rurek w łazience, mógłby sobie je skręcać ze stoickim spokojem, a jednocześnie oddawać się rozmyślaniom o swojej jeździeckiej pasji. Ratując życie człowieka to absolutnie niemożliwe.

W sali zabiegowej jestem wyłącznie kardiologiem interwencyjnym. W takiej scenerii trudno myśleć o czymkolwiek innym. Mój drugi świat mam za szpitalnym murem. To świat jeździecko-rycerski, któremu poświęcam każdą wolną chwilę, resetując przy okazji codzienne napięcia.

Trafiony! Foto FAPA-PRESS

Trafiony! Foto FAPA-PRESS

Konie w rodzinie państwa Wąsków były od zawsze, tyle że na stronicach Sienkiewiczowskich tomów. Szare, peerelowskie wieczory wypełniało im wspólne czytanie Ogniem i mieczem, Potopu, Krzyżaków… Pan Wojciech był jeszcze Wojtusiem, gdy już darzył konie szacunkiem, dostrzegał w nich piękno, dostojeństwo, elegancję. W wieku lat kilkunastu zapragnął na własnej skórze przekonać się, jak to jest w siodle siedzieć. Harcerski obóz konny wspomina po dziś dzień. Przygoda była to jednak okazjonalna i na następny kontakt z końmi przyszło mu czekać do czasu studiów w warszawskiej Akademii Medycznej. Wraz z kilkoma kolegami zapisał się do ośrodka jeździeckiego w Leśnej Podkowie i rozpoczął tam w miarę regularną edukację hipiczną.

– Bardzo nam się podobało, jak instruktorka pokazywała na czym polega anglezowanie. Przyglądaliśmy się jej z zapartym tchem. Dość szybko jednak zorientowała się, że patrzymy z zainteresowaniem nie dlatego, by zgłębiać tajniki dosiadu. Pokazy zastąpiła więc słowem wyjaśniającym, co już takie atrakcyjne nie było.

Zajęcia w Klubie Jeździeckim w Leśnej Podkowie nie ograniczały się tylko do treningów na ujeżdżalni i przejażdżek w terenie. Organizowano tam także parodniowe rajdy m.in. w okolicach Warszawy.

– Kiedyś w trakcie kilkudniowej wędrówki – część z nas jechała wierzchem, część wozami taborowymi – zawitaliśmy głodni i spragnieni w [do] domku moich rodziców pod Piasecznem. Pamiętam, że tata zajął się końmi i był niesłychanie przejęty rolą. Mama robiła kanapki. Nakarmieni, w dobrych humorach, ruszyliśmy w dalszą drogę.

Z Melką; foto FAPA-PRESS

Z Melką; foto FAPA-PRESS

Rajdowych i nie tylko rajdowych wspomnień z tamtego okresu Wojciech Wąsek miałby zapewne bez liku, gdyby nie wycofał się z czynnego uprawiania jeździectwa. Ciężkie studia, brak czasu dla siebie, nie pozwalały godzić nauki z tak absorbującą pasją. Z żalem, ale nie mając innego wyjścia, zawiesił bryczesy na kołku. Dopiero po dobrych kilku latach, już z tytułem doktora nauk medycznych, udało mu się do koni wrócić. Kierował wtedy prywatnym Ośrodkiem Kardiologii Inwazyjnej w Ełku, a koni dosiadał w miejscowej stajni swojego przyjaciela, Krzysztofa Szmidta.

– Żeby konia dosiąść, najpierw trzeba było go złapać, a pastwisko zajmowało obszar kilkudziesięciu hektarów. Jak się już któregoś udało złapać, to człowiek wskakiwał mu na grzbiet i na oklep jechał do stajni na siodłanie. Potem na parkur, jako że Ośrodek nastawiony był na treningi skokowe. Uczyłem się pokonywać przeszkody te bardzo niskie i te trochę wyższe.

Szarża. Trzeci z prawej Wojciech Wąsek; foto FAPA-PRESS

Szarża. Trzeci z lewej Wojciech Wąsek; foto FAPA-PRESS

Na weekendy wracał do Warszawy. Soboty i niedziele bez koni uznawał jednak za czas stracony. Wyszukał więc stajnię w pobliżu stolicy, pod Radiówkiem. Pod okiem instruktorów Anny Wójcik i Piotra Chmielowca doskonalił umiejętności.

W pewnym momencie zaczęło mi doskwierać, że dosiadam cudzych koni. Kupiłem więc sobie dwa: jednego trzymałem w Ełku, drugiego pod Warszawą. Nie miałem pojęcia, że przy wyborze konia, warto zwracać uwagę nie tylko na piękno, także na inne, ważniejsze cechy, np. na charakter. Dostojna Chrapka charakterek miała, oj miała! Bała się wszystkiego, prędkości rozwijała astronomiczne, ale dużo umiała. W galopie sama z siebie „zmieniała” nogi. Wszyscy wokół myśleli, że to ja tak wspaniale nią powoduję. Z błędu nikogo rzecz jasna nie wyprowadzałem. Chwilami zaczynałem wierzyć, że naprawdę sporo umiem. Powodów do samozadowolenia miałem wiele. Wygrywaliśmy lokalne zawody skokowe, Hubertusy. Dziś wiem, że na Chrapce to nawet niedorajda by lisa złapał. Mój drugi koń Aladyn wymagał od jeźdźca sporo. Miałem więc z nim nieporównywalnie więcej pracy.

Z czasem obydwa wierzchowce nabawiły się kontuzji, Chrapka na tyle poważnych, że musiała być operowana. Dziś żyje na zielonej trawce. Aladyn jest w pełni zdrów. Świetnie ułożony, grzeczny, doskonale spisuje się pod jeźdźcem. Byle nie husarzem. Po kilku próbach dał do zrozumienia, że rzemiosła rycerskiego to się jednak obawia. Właściciel stanął więc przed koniecznością kupienia sobie kolejnego wierzchowca, w żadnym razie jednak pod klasyczne siodło.

Wśród tłumu rycerzy husarza Wojciecha Wąska można poznać po tzw. izomorficznych skrzydłach troczonych do pleców; foto FAPA-PRESS

Wśród tłumu rycerzy husarza Wojciecha Wąska można poznać po tzw. izomorficznych skrzydłach troczonych do pleców; foto FAPA-PRESS

Czułem, że jakoś mi z tą klasyką nie po drodze. I wcale nie dlatego, żeby ów styl mi się nie podobał. Owszem, podziwiam jeźdźców reprezentujących ten rodzaj dosiadu, ale mnie on nie odpowiada. Szukałem czegoś innego i znalazłem m.in. dzięki mojemu koledze, znanemu podkuwaczowi i husarzowi Jackowi Styrnie. Przy okazji kucia Chrapki i Aladyna dużo mi opowiadał o swoim rycerskim jeździectwie, o przygodach grupy rekonstrukcyjnej, której jest członkiem, o kompletnie innej filozofii bycia z końmi. Na samą myśl, że i ja bym tak mógł, świeciły mi się oczy.

Z Jackiem Styrną; foto FAPA-PRESS

Z Jackiem Styrną – czemuś się przyglądają; foto FAPA-PRESS

Rycerz bez rączego konia to jak żołnierz bez karabinu. Zwrócił się więc do Aleksandra Jarmuły, by ten pomógł mu wybrać najodpowiedniejszego. Tak stał się właścicielem rudej Melki.

Poprosiłem Aleksa, by mi ułożył klacz pod kątem jazdy rycerskiej, a z całą resztą, to już sobie poradzę. Aleks, kiedy zobaczył jak jeżdżę i ocenił moje umiejętności na bardzo, bardzo podstawowe, zapytał tylko, czy jestem pewien, że chodzi mi wyłącznie o przygotowanie Melki? Pewności nie miałem.

Mistrz zaczął więc trenować i konia, i właściciela. Jednemu i drugiemu wyszło na dobre. Jeden i drugi nauczył się tyle, ile w żadnej innej stajni tak wielu umiejętności, by nie nabył. Z czasem zostali przyjaciółmi i propagatorami kultury dawnej kawalerii.

– Im mniej umiesz, tym bardziej wydaje ci się, że jesteś dobrym jeźdźcem. Im więcej, zdajesz sobie sprawę, jak wiele ci brakuje. Ot przykład, którego byłem świadkiem. W trakcie szkolenia Melki, przyjechali do Aleksa jeźdźcy – sadząc po ich ekwipunku – zawodowcy. Zapytali, czy mogą skorzystać z kilku koni i pojechać w teren. Pojechali. Minęło może dwadzieścia minut i wrócili skarżąc się, że coś z tymi wierzchowcami jest nie tak, bo one nic nie potrafią. Zdziwiony Aleks zawołał jedną ze swoich praktykantek, by sprawdziła, co złego dzieje się ze zwierzakami. Dziewczyna wsiadła i bez problemu wrzucała jedynkę, dwójkę, trójkę, wsteczny… Goście patrzyli i nie wierzyli. Wtedy Aleks rzekł: albo skrzypce nie stroją, albo skrzypek do d…

W przypadku naszego rozmówcy i Melka stroi, i rycerz zdaje egzamin. Przeszkoleni uczestniczą od kilku lat z husarią Chorągwi Rycerstwa Ziemi Sandomierskiej w pokazach organizowanych z okazji i bez okazji.

– Ubiegły rok był nadzwyczaj bogaty w wydarzenia. Wszystkich wymienić nie sposób. Braliśmy udział w rekonstrukcji bitwy grunwaldzkiej, z królem Sobieskim byliśmy pod Wiedniem, występowaliśmy też na Cavaliadzie, ale mnie szczególnie zapadła w pamięć defilada z okazji Dnia Wojska Polskiego. Fruwały nad nami F-16, obok głośno warczały wozy opancerzone, do tego wielkie telebimy i tysiące ludzi. W takim towarzystwie nasze konie nigdy wcześniej nie były. I żaden się nie spłoszył, wszystkie paradowały posłusznie, jakby w takim entourage’u robiły to dziesiątki razy. Bo jak koń ci zaufa, pójdzie za tobą w ogień. A to jest chyba najwspanialsze doznanie jeźdźca. Mam świadomość, jak wielka w tym zasługa Aleksa, że mogłem dostąpić takiej satysfakcji.

Trening czyni mistrza; foto FAPA-PRESS

Trening czyni mistrza; foto FAPA-PRESS

Wojciech Wąsek względem Aleksandra Jarmuły też ma zasługi, co prawda z pozycji amatora, ale zawsze. Uczył go fechtunku, pobierając samemu nauki u słynnego szablisty Tomasza Abramskiego, reprezentanta Polski, ucznia Wojciecha Zabłockiego. Dziś za sprawą właśnie wspólnych wielogodzinnych treningów z Abramskim, rycerze Wąsek z Jarmułą walczą na pokazach, jak równy z równym. Ich starcia są okazałe, i co niezwykle ważne, bezpieczne.

W trakcie pokazu; foto FAPA-PRESS

Pojedynek z Aleksandrem Jarmułą; foto FAPA-PRESS

– Nie układamy pojedynków, nauczyliśmy się siebie czytać. A wprowadzamy do naszych walk bardzo trudne, skracające dystans elementy tzw. polskiej szkoły krzyżowej.

Czym owa szkoła była, znakomicie wyjaśnia Zygmunt Gloger w Encyklopedii Staropolskiej: krzyżowa sztuka w bitwie na krzywe szable nie dlatego tak się zwała (jak to sądzi 28-tomowa Encyklopedja Orgelbrandów), że rębacze robili przed pojedynkiem znak krzyża św. na ziemi lub powietrzu, ale z powodu, że cięcia i zasłony krzyż stanowiły. Polacy doszli do tak nadzwyczajnej biegłości w robieniu krzywą szablą, że żaden inny naród w sztuce tej sprostać im nie zdołał. Dziś tradycja nawet krzyżowej sztuki, którą znali jeszcze dobrze wojskowi polscy za Księstwa Warszawskiego, już zaginęła.

Gdyby Gloger żył, zapewne w owej notce encyklopedycznej nie napisałby ostatniego zdania. Nie dość, że tradycję kontynuują Wąsek z Jarmułą, to głównym jej propagatorem jest wybitny znawca tematu Janusz Sieniawski – szermierz, jeździec, aktor, trener, konsultant filmowy i teatralny, który wraz z synami Bartkiem i Pawłem, odwołując się do źródeł z epoki, założyli i prowadzą polską szermierczą szkołę krzyżową. Współcześni rycerze sięgają do ich nauk.

Korzystamy z wielu źródeł. Gdzie się da, szukamy informacji dotyczących husarii. Interesują nas nie tylko szermierka i sposoby walk, także historia bitew, postaci pojawiające się na przestrzeni niemal trzech wieków poczynając od XVI stulecia. Czytamy o rodzajach broni, zbrojach, końskich rzędach. Z pedantyczną drobiazgowością odtwarzamy poszczególne elementy wyposażenia. Prezentując się publiczności, dajemy obraz, jak naprawdę husaria wyglądała, jak walczyła, jak końmi powodowała.

Do zobaczenia na pokazie; foto FAPA-PRESS

W drogę; foto FAPA-PRESS

I to właśnie największa wartość pasji dr. Wąska. Nie tylko permanentne szkolenie się w jeździe, ale też nieustanne poszerzanie wiedzy historycznej, popularyzacja jej m.in. wśród tych, którzy tylko dzięki pokazom Chorągwi Rycerstwa Ziemi Sandomierskiej dowiadują się czegoś o husarii – najskuteczniejszej formacji wojskowej w dziejach kawalerii.

Piotr Dzięciołowski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

    Print       Email

2 odpowiedzi na “O DOKTORZE CO HUSARZEM JEST”

  1. Andrzej Burlewicz pisze:

    Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem artykuł Pana Piotra Dzięciołowskiego i chcę tych kilka słów moich do tego dołożyć.

    Skąd wzięła się pasja do historii i miłości do koni u dr Wojciecha Wąska może przybliży nam fragment wspomnienia jego babci Janiny Wąskowej z pierwszych dni II wojny światowej. Dziadkowie, jak i rodzice Wojciecha wpajali wnukowi i dziecku umiłowanie ojczyzny, a co za tym idzie poznawanie jej historii.
    Dziadkowie Janina i Hieronim Wąskowie z małym synkiem Zbigniewem, a po latach ojcem Wojciecha schronili się w Edwardowie, wsi położonej wśród lasów Puszczy Solskiej. AB

    -„W tych warunkach ogólnego zagrożenia – schroniliśmy się we trójkę we wsi Edwardów, położonej wśród lasów okalających Biłgoraj. Zapakowaliśmy trochę prowiantu, pościeli i niezbędną odzież oraz kilka niezbędnych naczyń kuchennych i wszystko to załadowaliśmy na bryczkę zaprzężoną w piękną klaczkę „Mańkę”, która jako wysoko zarodowa ocalała od poboru koni do wojska. W domu pozamykaliśmy szafy, szuflady i kredensy, a co cenniejsze przedmioty i sporo środków żywności złożyliśmy do piwnicy, którą starannie zamaskowaliśmy.
    W Edwardowie właściciel jednego z gospodarstw oddał nam do użytku izbę, a sam z rodziną zamieszkał w tzw. „alkierzu”. Chwile przeżyte w tej wiosce jakoś bardzo wryły mi się w pamięci – może ze względu na swoją dramatyczną wymowę, a może przede wszystkim, dlatego, że były to pierwsze dni wojny. Już następnego dnia po naszym przyjeździe ojciec zdecydował się opuścić nas i to leśne schronienie chcąc swój obywatelski obowiązek. Postanowił z kilkoma przyjaciółmi jak panowie Kucharski, Wahl, Galiński i inni zgłosić się do czynnej służby wojskowej, nie czekając na kolejne powołania rezerwistów pod broń. Odeszli, więc na poszukiwanie swojego pułku, właściwie nie wiedząc gdzie on się znajduje. Bardzo wzruszające było nasze pożegnanie, bo nie wiedzieliśmy, co nam los przyniesie. Pamiętam jak ojciec prosił naszego gospodarza o opiekę nade mną i synem; wręczył mu wówczas nawet jakąś większą sumę i obiecał dołożyć po powrocie, (aby zainteresować materialnie naszego opiekuna). Chłop przejęty otrzymanym darem, ukląkł przed ojcem składając uroczyste przyrzeczenie, ucałował Go w rękę, siąkał nawet nosem na znak wzruszenia, lecz niestety nie tylko przyrzeczenia nie dotrzymał, ale przeciwnie okazał się pospolitym złodziejem okradając mnie z żywności przywiezionej z domu .
    Zresztą w ogóle postawa mieszkańców tej wioski była tak niechętna, że aby kupić cośkolwiek do zjedzenia trzeba było wędrować do Biłgoraja. W izbie razem z nami zamieszkały także pani Kucharska Gienia z dwiema córkami Krysią i Marynką oraz żona dyrektora Pojaska z córeczką Jagunią. Pod wieczór następnego dnia zaczęły się pojawiać pierwsze oddziały wojska, które przez te leśne drogi kierowały się na wschód. Straszliwe zmęczenie i apatia malowały się wyraźnie na twarzach nie tylko oficerów, lecz wszystkich żołnierzy. Już zdawali sobie sprawę, że to jest odwrót, a właściwie ucieczka przed wrogiem. Gdy tak patrzyłyśmy ze łzami w oczach na niekończące się szeregi konnych i pieszych oraz na ową motoryzację, z którą wiązaliśmy takie nadzieje – ogarniał nas taki żal, że nie mogłyśmy nawet
    najlżejszym uśmiechem ulżyć ich doli. Zresztą po pewnym czasie już późnym wieczorem otrzymaliśmy rozkaz opuszczenia wioski i schronienia się w lesie, gdyż obawiano się bombardowania.

    Wszyscy, więc mieszkańcy wioski a z nimi i my uciekinierzy musieliśmy się schronić w lesie zabierając ze sobą tylko tyle ile mogłyśmy unieść, resztę zostawiając w chłopskiej izbie. Pamiętam wyraziście tę noc w jakiejś kotlince, gdzie leżeliśmy na ziemi było nam straszliwie zimno, smutno i źle. Las w nocy nie jest przyjazny, a dochodzący huk i zgiełk wycofujących się wojsk- po prostu sprawiał fizyczny ból. Mój chłopczyna – Zbyszek nie chciał usnąć skarżąc się na zimno. Przywiązałam, więc ręcznikiem jasieczek do głowy. A całe jego ciało owinęłam swoim futrem jak kokonem. Pod wpływem dobroczynnego ciepła dziecko usnęło, lecz ja usnęłam dopiero nad ranem, gdy zmęczenie zwyciężyło smutek i przygnębienie. Tym czasem huk ustał i panowała niczym niezmącona cisza, lecz my w lesie nie wiedzieliśmy, co dzieje się w wiosce.
    Zostałam, więc wysłana przez nasze panie na zwiady do wioski zostawiając pod ich opieką swego synka. W wiosce faktycznie było już dosyć cicho, widocznie główne siły już przeszły- pozostał tylko niewielki oddział złożony kilkudziesięciu żołnierzy. W naszej izbie rozkwaterowali się oficerowie, których zastałam siedzących na ziemi, lub na wpół leżących z płaszczami pod głową. Żaden z nich nie skorzystał z łóżka i naszej pościeli. Gdy poprosiłam ich o to, odparli, że nie mogą zanieczyścić posłania, gdyż są bardzo brudni i spoceni.
    Na dziedzińcu na zgromadzonych tam balach drewna rozkwaterowali się również oficerowie, z których kilku z zainteresowaniem obserwowało galop naszej „Mańki”, jaką jeden z żołnierzy prezentował przed nimi. Panowie byli zachwyceni urodą konia i ciekawi byli, kto też może być jej właścicielem. Moja klaczka sama udzieliła na to pytanie odpowiedzi, gdyż na mój widok radośnie zarżała ja jednak zmęczona przeżyciami nocnymi i zdenerwowana wyprowadzeniem konia z ukrycia zaczęłam im robić wymówki, w podnieceniu wyjaśniać, że to klacz wysoko zarodowa, że nie podlega poborowi do wojska, że nie mają prawa jej zabierać i temu podobne nonsensy w obliczu istniejących wydarzeń. Prosić o to by ją zostawili i na moją prośbę, aby ją zostawili w spokoju i nie zabierali, bo nie będę miała, czym wrócić do domu.
    Panowie bardzo grzecznie wysłuchali moich próśb i wyjaśnień, wcale się nie obrażając za ostry ich ton i poprosili mnie abym sobie z nimi usiadła i porozmawiała o tej sprawie. Usiadłam, więc posłusznie a pan pułkownik, jako najstarszy rangą wyjaśnił mi w sposób prosty i rzeczowy, że ponieśliśmy klęskę, a maszerujące oddziały wojskowe, jakie widzimy to już nieszczęsny epizod daremnych walk. Armia jest zdezorganizowana, oddziały uciekają na własną rękę i często dobry koń ratuje żołnierza. Ich konie kawaleryjskie są już bardzo zmęczone „przepalone”, więc może moja klaczka świeża i zdrowa, pełna sił może uratować komuś życie, a zatrzymać klaczki nie uda mi się – „bo co tu ukrywać za nami są już Niemcy”. Podczas tej przemowy pułkownika płakałam żałośnie, gdyż dopiero teraz poznałam prawdę o naszej tragicznej sytuacji w kraju. Więc komu wolę oddać swego konia?. Oczywiście odpowiedź mogła być tylko jedna!. Pożegnałam ją przytulając jej śliczny łeb i ucałowałam „Mańkę” w chrapy i żołnierz odprowadził ją do stajni. Abym mogła wrócić do domu ofiarowano mi olbrzymiego konia już nienadającego się do służby wojskowej, który nie chodził nigdy w zaprzęgu przy dyszlu, więc przyuczano go do nowej roli, przed czym bronił się ze wszystkich sił. Nie rokowano mu jednak długiego żywota, ponieważ z nadmiernego wysiłku płuca miał już w bardzo złym stanie”.

  2. Sławomir Wąsek pisze:

    Cieszę się, że dzięki temu artykułowi „znalazłem” dalszego kuzyna, którego serdecznie pozdrawiam z Krakowa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.