Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

KOŃ, SIODŁO I KOBIETA (2)

Zgodnie z zapowiedzią wyjaśniamy, kim jest człowiek, który nie potrafił odmówić kilkunastolatce i przyjął schorowaną klacz pod dach swojej stajni…

 

Zgodnie z zapowiedzią wyjaśniamy, kim jest człowiek, który nie potrafił odmówić kilkunastolatce i przyjął schorowaną klacz pod dach swojej stajni. To Arkadiusz Pytyński: kapitan żeglugi wielkiej. Pływa żaglowcami i dużymi jachtami motorowodnymi po morzach i oceanach. Kiedyś nurkował, organizował wyprawy do zatopionych wraków…

AREK z Baśką; foto: FAPA-PRESS

AREK z Baśką; foto: FAPA-PRESS

             Trzeba być urodzonym podróżnikiem, by ni stąd, ni zowąd, nie mając pojęcia o jeździectwie, wymyślić sobie: przemierzę konno Jukatan. To przecież setki kilometrów. Kiedy kapitan pochwalił się swoimi planami koniarzom i poprosił ich, by w tempie ekspresowym nauczyli go przynajmniej podstaw hipicznej sztuki, ci zrobili wielkie oczy i powiedzieli:

Jeśli zamierzasz z marszu odbyć taką podróż w siodle, to przede wszystkim powinieneś wyklepać sobie cztery litery, bo daleko nie ujedziesz.

Nie bardzo wiedział, o co z tymi literami chodzi, ale po pierwszych lekcjach już się zorientował. Ani myślał jednak rezygnować z pomysłu. I pewnie doprowadziłby go do szczęśliwego końca, gdyby nie poważny wypadek, któremu uległ w 1996 roku podczas nurkowania. Nabawił się choroby dekompresyjnej. Nie pomogło ani wieloletnie zawodowe doświadczenie, ani przestrzeganie wszelkich zasad bezpieczeństwa. Sparaliżowany od pasa w dół, wylądował na wózku. O Jukatanie musiał zapomnieć, ale światełko w tunelu, że stanie na własnych nogach jaśniało z każdym dniem. Po paru miesiącach wrócił do nurkowania, do koni też. Sprawił sobie nawet własnego. Nie dość jednak, że sam niewiele umiał, to jeszcze trafił mu się koń bardzo trudny, wymagający od opiekuna nie byle jakiej wiedzy. Charakterek miało konisko tak przewrotny, że wszyscy wokół przezywali go Czarną Dziwką. Krok po kroku, udawało się jednak Arkowi coraz lepiej z nim dogadywać. Ma ponoć wrodzony talent do porozumiewania się ze zwierzętami.

Trafi, nie trafi? Foto z archiwum AP

Trafi, nie trafi? Foto z archiwum AP

Jazda konna bardzo pomogła w powrocie do zdrowia. Zaczął znów żeglować, nurkować, pod jego okiem inni zwiedzali zatopione statki. Był w swoim żywiole. Z wodą przecież wiązała się jego pasja nad pasjami. I nagle, trzy lata po pierwszej dekompresji, choć tym razem także niczego nie zaniedbał, uległ kolejnej. Organizm ludzki rządzi się swoimi prawami.

– Wtedy powiedziałem: d o ś  ć ! Sprzedałem statek, sprzęt do nurkowania, jaki gromadziłem latami, ale znalazłem się w punkcie wyjścia. Co u licha będę robić, jakiej pasji się oddam?

Nie myślał długo. Oczywiście, że jeździectwu. Dosiadał konia codziennie po kilka godzin w siodle. Znakomita hipoterapia.

– Nie wiem, czy bez tych jazd doszedłbym tak szybko do sprawności, która pozwoliła mi wrócić do żeglowania. Znowu pływam służbowo po całym świecie. Pół roku – od wiosny do jesieni – spędzam na pokładzie, drugie pół w siodle. Za którymś razem, gdy schodziłem na ląd, przypomniałem sobie o moich jeździecko-podróżniczych pomysłach. Co prawda na Jukatan przestało mnie już ciągnąć, ale zaczęło do Mongolii. Kupiłem sobie przewodnik, mapę. Wodząc po niej palcem, znalazłem na chybił trafił miejsce, do którego chciałbym dotrzeć. Miejsce bez nazwy, bo tam przecież stepy, stepy, stepy.

Dzięki koledze poznał mieszkającego w Polsce Mongoła, Amarcza. Azjata zdziwił sie, gdy Arek pochwalił się, że ma zamiar wyruszyć do Mongolii zimą, kiedy mróz ściska i chwilami nawet tubylcom ciężko wytrzymać. Naszego rodaka zupełnie to nie deprymowało. Przy okazji zrobił na dopiero co poznanym koledze tak dobre wrażenie, że ten już po pierwszym spotkaniu wręczył mu tysiąc dolarów dla swojej mamy, która mieszka w Ułan Bator.

Z mamą kolegi z Polski; foto: archiwum AP

Z mamą Amarcza; foto: archiwum AP

Wymarzona podróż, dzięki pomocy wielu znajomych, doszła do skutku. Najpierw dotarł do Moskwy, stamtąd Koleją Transsyberyjską do oddalonego wiele tysięcy kilometrów Ułan Bator. Jechał pięć dni.

– Odszukałem rodzinę Amarcza. Przekazałem dolary, po kilku dniach, ruszyłem dalej. Na odjezdne sprezentowali mi wielki niedźwiedzi kożuch. Tak wielki, że wydał mi się dziesięć razy na mnie za duży. Same rękawy były za długie kilkadziesiąt centymetrów, ale przekonywano mnie, że pasuje jak ulał. Oczywiście przyjąłem, nie wypadało odmówić.

Kolejne dni spędzone w pociągach, gaziku, którego kierowca po stepie poruszał się bez GPS, jak ryba w wodzie, i wreszcie znalazł się u celu, notabene u rodziny Amarcza. Gdy jej członkowie zobaczyli faceta z innego świata, nie kryli zdziwienia, że przemierzył tyle tysięcy kilometrów tylko po to, by pojeździć konno. Stukali się w czoło, zwłaszcza że trafił w iście spartańskie warunki. Ani prądu, ani radia, żadnych wygód, do tego mieszkanie w jurcie, która, gdy przyjdzie wichura, może… odfrunąć.

            –  Zamieszkałem u hodowcy, który miał osiemset koni i pięć tysięcy owiec pasących się na ogromnej przestrzeni. Z jednego końca stada na drugi trzeba było jechać w siodle – i to okropnie niewygodnym – dziesięć dni!  

Mori Arka; foto: archiwum AP

Mori Arka; foto: archiwum AP

– To jest twoje mori – rzekł gospodarz, wskazując konia, którego od tej pory miałem dosiadać. Wierzchowiec służył mi nie tylko do przejażdżek dla przyjemności. Musiałem pracować z nim, podobnie jak pozostali mieszkańcy wioski. Nigdy nie zapomnę, jak w kilku jeźdźców zaganialiśmy owce. Ledwie dosiedliśmy koni, a moi współtowarzysze już oddzielili po sto, dwieście  sztuk. Ja próbowałem z jednej strony, z drugiej, a owce w ogóle się nie przejmowały moimi manewrami. To przecież nie może być nic trudnego – zastanawiałem się. Zaganiaczami są zwyczajni, prości ludzie, to czemu ja – równie prosty człek – nie daję rady? Rzuciłem wodze i zacząłem przyglądać się, jak to robią. I wtedy, gdy tak „bezczynnie” siedziałem w siodle, inicjatywę przejął mój koń. Sam z siebie ruszył spokojnie w stronę stada, błyskawicznie odszukiwał barany, pukał je delikatnie pyskiem w bok, by się przemieszczały we wskazanym przez niego kierunku. A za baranami-przewodnikami w jednej chwili ustawiały się owieczki. Podążały za nimi parami, jak przedszkolaki. Dzięki mori wywiązywałem się z zadania. Ale tylko dzięki mori. Te konie potrafią wszystko, są wyjątkowo mądre i przewidujące. Przy okazji któregoś z moich rekreacyjnych wypadów w teren, wierzchowiec niespodziewanie się zatrzymał i w żaden sposób nie mogłem go zmusić, by zrobił choć krok do przodu. Zsiadłem, próbowałem go pociągnąć za sobą i… wpadłem w wielką, przykrytą śniegiem dziurę w ziemi. On wiedział, że ta dziura tam jest, ja musiałem przekonać się na własnej skórze.  

            Przekonał się też z czasem, czemu służy obszerny niedźwiedzi kożuch.

– Żeby nie marznąć podczas przemierzania bezkresnych stepów, jeździec okrywa futrem siebie, ale także konia. Grzeje jak kaloryfer. A trzeba pamiętać, że zdarzają się tam straszne wichury, zadymki i ostre mrozy. Urywa głowy, przeszywa chłodem na wylot. Bez tego wynalazku tubylcy nie daliby rady pracować zimą. Muszą przecież dosiadać koni albo wielbłądów dzień w dzień, niezależnie od pogody. Któżby im doglądał zwierząt.

Przejażdżki po mongolskich stepach były dla Arkadiusza jednymi z najwspanialszych w jego dotychczasowej przygodzie jeździeckiej.

Zaraz jadę w teren; foto z archiwum domowego

Zaraz jadę w teren; foto z archiwum AP

– Mongolia ma swój niepowtarzalny klimat, ale ja w ogóle uwielbiam jazdę terenową. Nie lubię sportu, rywalizacji i ostrego treningu koni. Pamiętam, jak na kursie instruktorskim, w Rzecznej, Andrzej Orłoś pilnował nas i strofował, byśmy koniom nie pozwalali na swobodę pod siodłem. Nieraz z nim dyskutowałem.

– Panie trenerze – mówiłem – ale przecież taki koń jest według mnie szczęśliwszy, gdy mu się nie każe a prosi, gdy pojedzie z człowiekiem na spacer, nie będzie musiał skakać na rozkaz i wykonywać setek innych poleceń. Mnie bardziej odpowiada partnerska relacja.

Orłoś wysłuchał i rzekł:

– Masz rację, masz rację! Ja się z tobą zgadzam. Tylko ustalmy jedno: to ty jesteś u mnie na kursie, a nie ja u ciebie.

– W rzeczy samej, ale jak już ten kurs zaliczę, to pozwoli pan, że będę robił po swojemu.

I robi. Turystyka konna stała się jego hobby i nie zamieniłby go na żadne inne. (jpopr)

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.