Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

ODSZEDŁ MARIAN KOWALCZYK

Tę mosiężną figurkę ułana osadzoną na marmurowym cokole, pokazuje wszystkim ze szczególną satysfakcją…

MARIAN KOWALCZYK; foto: FAPA-PRESS

MARIAN KOWALCZYK; foto: FAPA-PRESS

Publikujemy fragment książki „Mistrzowie Polski” -Wyd. Akademia Jeździecka, rok 2007 – poświęcony MARIANOWI KOWALCZYKOWI (1926-2017).

 

REAGUJE UMIARKOWANIE W CHWILI ODPOWIEDNIEJ

 

Tę mosiężną figurkę ułana osadzoną na marmurowym cokole, pokazuje wszystkim ze szczególną satysfakcją. Nie, nie z racji jej walorów wizualnych, choć te są ewidentne, i nawet nie dlatego, że zdobył ją na zawodach potęgi skoku we Wrocławiu w 1957 roku wygrywając zacięty bój z Władysławem Byszewskim i Jerzym Grabowskim. Nagród, którymi Marian Kowalczyk może się pochwalić ma przecież dziesiątki, w tym znacznie cenniejsze, wywalczone poza granicami Polski. Żadna jednak nie jest tak wyjątkowa. Stała w jego pokoju obok innych dwanaście lat, a on nawet nie podejrzewał, jaką kryje tajemnicę. Wyszła na jaw przypadkiem, choć… może to wcale nie przypadek, może tak właśnie miało być.

Oto pewnego dnia od cokołu figurki odpadła złotawa tabliczka z wygrawerowaną dedykacją. Kiedy ją podnosił, odruchowo zerknął na rewers: „Międzynarodowe zawody konne; II nagroda honorowa Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego; Warszawa, czerwiec 1929 r.”. Czytał ten napis wielokrotnie, nie mógł uwierzyć. Wreszcie i dla niego stało się jasnym, iż ktoś już tę samą nagrodę niegdyś otrzymał. Nietrudno było ustalić, że ten „ktoś” to sam ppłk Karol Rómmel.

Słynny kawalerzysta ofiarował statuetkę Polskiemu Związkowi Jeździeckiemu. W powojennej Polsce któryś z działaczy uznał jednak, że laur imienia Marszałka nie jest godzien zdobić… socjalistycznych wnętrz. Tabliczkę więc zdemontowano, na jej odwrocie wygrawerowano nową treść, ale do cokołu, co okazało się z czasem, przytwierdzono ją byle jak.

Niezwykłe w tym wszystkim jest także to, że Kowalczyk został właścicielem figurki należącej wcześniej do… jego nauczyciela*. To właśnie pod kierunkiem pułkownika Rómmla zdobywał w Sierakowie uprawnienia instruktora jazdy konnej.

Patrz, jak on trzyma wodze, jak siedzi w siodle, jak konia prowadzi – zwracał Rómmel uwagę innym jeźdźcom wskazując swojego prymusa.

Nieprzeciętne zdolności Mariana Kowalczyka zauważali także inni wybitni trenerzy, choćby mjr Jan Mossakowski. To właśnie on kazał swojemu zawodnikowi objeżdżać najtrudniejsze konie w ośrodku „Wola” w Poznaniu.

Kowalczyk nigdy nie narzekał na te zlecenia, bo od zawsze lubił wierzchowce z charakterem. Szczególnie „ciepło” wspomina ogiera Zbójnika ze Stadniny w Janowie Podlaskim, którego aż trzech ludzi musiało siodłać, by jeden mógł go dosiąść. Bezpośredni kontakt ze Zbójnikiem Marian Kowalczyk miał dopiero w 1944 roku na terenie Niemiec, dokąd okupant przeniósł całą Stadninę – konie i część pracowników.

– Któregoś dnia zawołał mnie szwabski wachmistrz i rozkazał: Idź, weź mi Zbójnik! – On mnie zabije! – replikowałem.  – A to nie szkodzi – odrzekł Niemiec. Nie miałem więc wyboru, wyprowadziłem konia na korytarz, zacząłem ostrożnie siodłać i delikatnie podpiąłem popręg. W tym momencie wachmistrz pojawił się obok mnie i nim cokolwiek zdążyłem powiedzieć, wykoncypował: co cholera, nie chce iść? i uderzył go z całej siły batem, aż zwierzę się położyło. Krzyknąłem, żeby go nie bił; na szczęście posłuchał i zostawił nas samych. Zbójnik podniósł się, podciągnąłem wtedy popręg o jeszcze jedną dziurkę i wyczekałem aż sam ruszy, potem o kolejną i po chwili byliśmy już poza stajnią. Koledzy wrzucili mnie na siodło… i krok po kroku… dzień po dniu zaczęliśmy się dogadywać. Jak widać, można – byle spokojnie i nie używając siły! Coś o tym wiem, w końcu jestem z nimi od dawien dawna, od najmłodszych lat.

Jako mały chłopak, w każdą niedzielę za zgodą fornali z janowskiego majątku, odprowadzał z kolegami  konie  na nadbużańskie pastwiska. Dosiadali ich na oklep i galopowali po kilka kilometrów w obie strony.

– W drodze powrotnej ostatni z nas miał najtrudniej, bo nie było już komu pomóc mu wsiąść. Musiał więc wyczekać moment aż zwierzę zacznie skubać trawę. Wdrapywał się wtedy na jego szyję, po czym, gdy koń unosił głowę, zjeżdżał na grzbiet.

W prawdziwym siodle Kowalczyk miał okazję przejechać się po raz pierwszy dopiero w wieku trzynastu lat za sprawą swojego ojca, Aleksandra, ułana 25. Pułku, przed wojną pracownika janowskiego Stada Ogierów.

– Wydawało mi się, że siedzę na gigantycznej wieży, ale bardzo mi się to podobało – wspomina.

O systematycznej nauce jazdy konnej nie było jeszcze mowy, tę rozpoczął w czasie wojny, gdy najął się do pracy w Stadzie w charakterze masztalerza – dzięki temu zresztą uniknął zsyłki na roboty do Niemiec. Za Nysą Łużycką znalazł się dopiero w 1944 roku po wywózce „Janowa”. Konie i ludzi przetransportowano koleją w okolice Drezna – do miasta przywędrowały w pamiętnym lutym 1945 roku. W pamiętnym, bo znalazły się tam akurat podczas największego w historii II Wojny Światowej nalotu alianckiego. Zwierzęta rozpierzchły się po Dreźnie, o dziwo żadne nie ucierpiało, wszystkie udało się odnaleźć. Bez szwanku przeżył też bombardowanie dziewiętnastoletni Marian Kowalczyk. Już tydzień później z innymi pracownikami Stadniny m.in. legendarnym Andrzejem Krzyształowiczem, jej wieloletnim powojennym dyrektorem, wyruszyli z kilkudziesięcioma janowskimi ogierami w kierunku Torgau, skąd znowu koleją przemieścili się do Lubeki. Tam długimi miesiącami sprawowali nad końmi opiekę i organizowali dla nich transport do Polski drogą morską. Sam Kowalczyk wrócił do rodzinnego Janowa w 1946 roku. Nie zagrzał tam jednak miejsca długo. Wraz z bratem i ojcem przeniósł się do Stada Ogierów w Łobzie, gdzie rozpoczął swoją sportową karierę.

Aleksander Chajęcki uczył mnie skakać, a Wojciech Zbanyszek trenował ze mną ujeżdżenie.

Na wyniki nie trzeba było długo czekać; w 1956 roku zdobył wicemistrzostwo Polski w skokach przez przeszkody. W następnym – już pod palcatem majora Mossakowskiego – mistrzostwo. Z kolei na zawodach w Bukareszcie, na dwadzieścia dwa punktowane miejsca polskiej ekipy, sam zdobył dwanaście.

Czołowe lokaty zajmował regularnie, ale pytany o ten najważniejszy laur, odpowiada bez wahania: NICEA 1958! Odbywały się tam międzynarodowe zawody z udziałem: Chilijczyków, Belgów, Włochów, Turków, Francuzów, Hiszpanów i Szwajcarów. Kowalczyk startował na kilku koniach, na Bagalpurze pokonał mistrza świata, olimpijczyka Raimondo d`Inzeo, odniósł zwycięstwo w jednym z najbardziej prestiżowych konkursów o nagrodę księżnej Aosty, powtarzając tym samym przedwojenny sukces Adama Królikiewicza z 1925 roku.

– Wygrałem też z samym sobą. Jechałem kontuzjowany, miałem naderwany mięsień nad kolanem i to od wewnętrznej strony nogi, a więc przylegającej do siodła. Ból straszny, najtrudniej było pokonywać rowy, ale wytrwałem.

Wygrana w Nicei była pierwszym po wojnie wielkim sukcesem polskiego jeźdźca w Zachodniej Europie. Znawcy, czy, jak byśmy dziś powiedzieli, eksperci, dawali mu ogromne szanse na olimpijski laur w Rzymie (1960). Niestety złamana ręka dosłownie na chwilę przed igrzyskami wykluczyła go z drużyny. Dwadzieścia lat później odbił sobie tę stratę – ekipa, którą przygotował na moskiewską Olimpiadę wywalczyła: srebro a Jan Kowalczyk złoto. (Zbieżność nazwisk trenera i zawodnika przypadkowa). „Srebrni”: Janusz Bobik, Wiesław Hartman, Marian Kozicki oraz Jan Kowalczyk wielokrotnie podkreślali, że nikt nie potrafił tak dobierać koni jeźdźcom, jak Marian Kowalczyk. Dosiadał po kolei wszystkich i mając nieprawdopodobnego nosa, w jednej chwili orientował się, który zawodnik, z którym wierzchowcem będą stanowili optymalny team. I stanowili!

– Ale nie każdy z moich podopiecznych ma o mnie dobre zdanie – mówi z przekąsem wybitny trener. – Krzysiek Ferenstein do dziś nie może mi zapomnieć, że go wykluczyłem z kadry olimpijskiej. Obaj dobrze wiemy za co, ale on rozpowiada bajki, że stał się kozłem ofiarnym. Spuśćmy na to zasłonę milczenia. Nic ani nikt czasu nie cofnie…

Umiejętności trenerskie Kowalczyka doceniano poza krajem, stąd jego angaż do znanej niemieckiej szkoły jeździeckiej Onkel Toms Hutte w Berlinie. W latach 1972-76 i 1980-84 był jednym z pięciu szkoleniowców reprezentantów RFN. Z niemieckimi kolegami –  trenerami – poza codzienną pracą urządzał rozmaite pokazy jeździeckie, także rozrywkowe. Wymyślił np. mecze wierzchem w piłkę nożną; piłka miała średnicę stu dziesięciu centymetrów, a drużyny składały się z czterech zawodników. Wcielił się też Kowalczyk w kowboja, który konno wjeżdżał do saloonu – prawie jak Wieniawa Długoszowski do Adrii – i po ciemku strzelał do talerzy. Goście podziwiali jego celność, nie mieli pojęcia, że strzelał ślepymi nabojami, a niewidoczny asystent walił w talerze młotkiem.

– Taka odskocznia bardzo mi odpowiadała, człowiek odrywał się od codzienności, kłopotów i obowiązków. Jasne, rolę kowboja traktowałem z przymrużeniem oka. Zawsze przecież najważniejszy był dla mnie sport i to ten przez duże „S”, na najwyższym poziomie. Pewnie, nie zawsze wszystko szło tak, jakbym chciał. Kilka przygotowanych przeze mnie koni zwyczajnie mi zabrano i przekazano innym zawodnikom, choćby Farysa, którego własnoręcznie wyleczyłem z poważnej kontuzji spacerując z nim tygodniami po wodzie. Wkrótce potem wygraliśmy międzynarodowe zawody na Woli w skokach, a w konkursie potęgi zajęliśmy drugie miejsce. Przed Igrzyskami w Meksyku przyszło nam się rozstać…

W tym czasie Marian Kowalczyk odkrył znakomitego ogiera imieniem Sekt. Trenował z nim nie tylko skoki, ale i ujeżdżenie, w którym dosłownie zakochał się podczas jednych z zawodów w Akwizgranie. Z Sektem pięciokrotnie i to z rzędu, co zakrawa na cud, zdobywał w tej dyscyplinie mistrzostwo Polski. Marzył, by w Aachen (1968) wystartować w obu swoich konkurencjach.

Eryk Brabec z PZJ powiedział mi, że to nie wypada, że nikt nie walczy w tych samych zawodach w ujeżdżeniu i skokach oczywiście poza wukakawistami, ale to przecież zupełnie coś innego. Odrzekłem: bo tam jeżdżą same pierdoły! Brabec zaproponował mi wtedy, że jeśli zrezygnuję z Aachen, wyśle mnie z Sektem na roczne szkolenie do Szwajcarii. Zgodziłem się, a z wyjazdu… nic nie wyszło, bo ponoć zabrakło dewiz.

Nigdy się nie dowiemy, jakie korzyści odniósłby z tego szkolenia Marian Kowalczyk, jak zostałby oceniony przez szwajcarskich trenerów. Możemy tylko przypuszczać, ba, mieć pewność(!), że wystawiono by mu tam nie gorszą cenzurkę niż tę, którą wcześniej – po miesięcznym kursie – skreślił płk Andrei Georghe z Rumuńskiej Federacji Jeździeckiej: jeździec z wielką miłością i namiętnością do sportu konnego. Ma wiele wyczucia jazdy konnej, dar obserwacji i reaguje umiarkowanie w chwili odpowiedniej. Jego temperament i charakter, jak również jego osobisty geniusz, pomogą mu dojść do mistrzostwa sportowego.

Pomogły!

* Karol Rómmel nigdy nie dowiedział się o niezwykłym odkryciu, zmarł dwa lata wcześniej (7 maja 1967).

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.