Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

ZAKLINACZ KONI

Kilka dni temu, 6 listopada 2017, w wieku 67 lat zmarł Marek Frąckowiak – znany aktor teatralny i filmowy, absolwent łódzkiej PWSFTviT. Grał w teatrach warszawskich, ostatnio w Rampie; wcielił się w ponad sto postaci filmowych. Uwielbiał zwierzęta, pasjonował się jazda konną. Oto jego „końska” opowieść.

 

MAREK FRĄCKOWIAK; foto FAPA-PRESS

MAREK FRĄCKOWIAK; foto FAPA-PRESS

Kilka dni temu, 6 listopada 2017, w wieku 67 lat zmarł Marek Frąckowiak – znany aktor teatralny i filmowy, absolwent łódzkiej PWSFTviT. Grał w teatrach warszawskich, ostatnio w Rampie; wcielił się w ponad sto postaci filmowych. Uwielbiał zwierzęta, pasjonował się jazda konną. Oto jego „końska” opowieść z mojej książki „Koń to jest ktoś” wydanej przez Oficynę RYTM  w roku 2003.     


Mundek był piękny, ale co z tego. Na dzień dobry potrafił strzelić kopytami. Klubowicze z Podkowy Leśnej starali się więc go omijać z daleka i dosiadać innych, znacznie bezpieczniejszych okazów. Właściciele stajni przymierzali się nawet do sprzedania konia. Z ostateczną decyzją jednak zwlekali…

 

– Pojechałem do klubu. Razem ze znajomym szliśmy właśnie do stajni, gdy ten przypomniał sobie, że musi coś jeszcze załatwić. Poprosił, bym chwilę zaczekał. Czekam, czekam, ale jak długo można. Znudzony sam odszukałem Mundka i najspokojniej, jak tylko potrafiłem, wszedłem do boksu. Koń w jednej chwili skoczył do mnie z zębami. Zatrzymałem się w bezruchu. Mundi wyhamował przed moją twarzą. Stanął jak wryty. Zacząłem do niego mówić, pogłaskałem po chrapach, chuchnąłem w nos i przytuliłem. Czułem, jak cały drży.  Po kilku minutach dał się wyczyścić i osiodłać bez jakichkolwiek oznak protestu.

Wreszcie zjawił się kolega, który pozostawił mnie na pastwę Mundka. Kiedy ujrzał konia w pełnym rynsztunku, spytał, kto mi pomagał.

Nikt – odpowiedziałem.

To niemożliwe – rzekł stanowczym tonem – my to robimy we dwie, trzy osoby!

Mnie tymczasem udało się samemu. I to był pierwszy sukces w ujarzmianiu strasznego Mundka. Opiekowałem się nim jakiś czas. Udało się. Został w Podkowie ku zadowoleniu innych jeźdźców.

MAREK FRĄCKOWIAK na Mistrzostwach Środowisk Twórczych w Zakrzowie; foto FAPA-PRESS

MAREK FRĄCKOWIAK; foto FAPA-PRESS

– Rzeczywiście, muszę mieć coś w sobie, skoro zwierzęta, te duże i te małe, na przykład moje psy, czują się ze mną tak dobrze, jak ja z nimi. Działamy na siebie uspokajająco. To przyjemne mieć tego świadomość, ale czasem niewygodne. Ileż to razy dostaję konie, z którymi inni nie mogą sobie poradzić. Kiedyś, z okazji gonitwy św. Huberta, trafiłem na ogiera z Legii. Nie dość, że trudny, to jeszcze dwa tygodnie stał w boksie. Nikt oczywiście nie raczył mi o tym powiedzieć. Odpalił jak rakieta. Żadna łydka nie była potrzebna, o bacie nie wspomnę. Pędził, ile tylko sił, a zatrzymywał się dopiero, gdy przeszkoda nie nadawała się ani do przeskoczenia, ani do obejścia. W życiu tak się nie zmordowałem, jak wtedy. Dobrnąłem do mety i spadłem, a raczej zsunąłem się z siodła, bo nogi nie wytrzymały. Miałem żal do organizatora, a ten ze stoickim spokojem odparł:

No przecież nikt inny nie poradziłby sobie z tą bestią.

– Lubię wyzwania, to prawda. Ale czasem mam ochotę wsiąść na konia i po prostu pojeździć, tak dla przyjemności, relaksu, jak normalny śmiertelnik. Wtedy idę do mojego zaprzyjaźnionego sąsiada, Stanisława Biernackiego, hodowcy koni zimnokrwistych, i pożyczam którąś z jego klaczy albo przeszło tysiąckilogramowego ogiera. Tego konia sam zresztą ujeździłem. To było wydarzenie! Pół wsi się zeszło, żeby zobaczyć, kto kogo. Zwierzę puszczało nosem dym, niczym demon z Szału uniesień Podkowińskiego. Po kilku kółkach pole wyglądało, jakbym je zorał traktorem. Ale wygrałem. Uspokoił się. A swoją drogą to ciekawe doświadczenie. Zimnokrwiste nie mają w sobie takiej chęci walki o niepodległość, jak rasy szlachetne. Owszem, strzelą z zadu, staną dęba, ale robią to w żółwim tempie. Nie są złośliwe, za to piekielnie silne. Nawet ostroga nie pomoże. Trzeba krzepy, żeby zrozumiały, kto rządzi. To zresztą nie pierwszy zimnokrwisty, którego przysposobiłem pod siodło. Pan Staś miał też takiego trzylatka. Kiedy go sprzedawał, selekcjoner nie mógł się nadziwić, ile ten koń potrafi. Nawet mu w papiery wpisał: ujeżdżony.

– Taki sąsiad to skarb i nie tylko dlatego, że użyczy rumaka. Przede wszystkim doskonale zna się na koniach. Ma ogromną wiedzę, z której i ja korzystam. Niektórzy mówią, że on z tych koni żyje. To nieprawda. On z nimi żyje, bo w interesach wychodzi na zero. Ale tak to już jest, jeśli człowiek kocha to, co robi. Tę miłość do koni Biernacki przekazał dwóm wspaniałym synom. Często jeździmy na przejażdżki razem. To wielka przyjemność galopować na takich lokomotywach, choć przyznaję, że brakuje mi kontaktu z rasami bardziej sportowymi. Rzecz urasta do rangi problemu przed Jeździeckimi Mistrzostwami Środowisk Twórczych w Zakrzowie. Na miesiąc przed zwodami jeżdżę po zaprzyjaźnionych stajniach i szukam odpowiedniego zwierzęcia treningowego. Na mistrzostwach muszę się jakoś pokazać, choć to oczywiście tylko zabawa. Ale zabawa, którą obserwuje sam Andrzej Sałacki, genialny jeździec, wspaniały gospodarz, organizator, dusza towarzystwa. Och, jaka szkoda, że Panu Bogu stłukła się forma na takich ludzi.

 Piotr Dzięciołowski

PS Ze trzy może cztery lata temu, Marek wrócił do tej opowieści z roku 2001.

Wiesz – rzekł – jakbyś dziś mnie zapytał o moje przygody w siodle, opowiedziałbym ci zupełnie inne. Sąsiad nie ma już koni, a ja mam masę nowych historyjek wartych odnotowania.

Musimy więc o tym pogadać – zareagowałem.

Niestety czas nie okazał się być naszym sprzymierzeńcem. Nie zdążyliśmy…

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.