Małgorzata MĄKOSA: absolwentka Technikum Hodowli Koni w Nietążkowie i Wydziału Malarstwa Instytutu Sztuki w Zielonej Górze – dyplom z malarstwa u prof. Andrzeja Klimczaka-Dobrzanieckiego (2008). Instruktorka jeździectwa, po dziewięciu latach pracy w cudzej stajni, założyła w roku 2018 własną, jest współwłaścicielką ośrodka „Nowe Jeździectwo”. Maluje, rysuje, fotografuje. Laureatka 7. Wielkiego Konkursu miesięcznika „National Geographic”, uczestniczka fotograficznej wystawy „Polka Photo w Berlinie”, zbiorowych i indywidualnych ekspozycji malarstwa w Polsce. (Niniejszy tekst jest jednym z rozdziałów przygotowywanej do druku książki: „Malują, rysują, rzeźbią KONIE”)
Mieszkając od zawsze na wsi, spotykała konie dzień w dzień. Mogłoby się więc wydawać, że za sprawą tychże wizualnych kontaktów, tak się tymi zwierzętami zafascynowała, że postanowiła związać z nimi zawodową przyszłość. Nic bardziej mylnego. Spotkania spotkaniami, a do koni zaprowadziły ją książki. Od zawsze lubiła czytać, a że wpadały w jej ręce m.in. opowiadania o koniach, ale też specjalistyczna literatura hipiczna, kształtowała swoje wyobrażenie o świecie jeździeckim od wczesnej młodości.
– Świecie wyidealizowanym, który, jak się z czasem okazało, różnił się od tego rzeczywistego, ale na szczęście nie na tyle, bym nie chciała w nim tkwić. I tak tkwię od piętnastego roku życia, kiedy zaczęłam systematycznie jeździć.
Marzyła, by po szkole podstawowej uczyć się w technikum hodowli koni albo… liceum plastycznym. Na przeszkodzie stanęli rodzice. Uznali owe kierunki za bezsensowne, do tego za żadne skarby nie chcieli zgodzić się, by ich córka opuściła rodzinny dom i zamieszkała w internacie. Małgosia poszła więc do liceum ogólnokształcącego w wielkopolskim Wolsztynie, niedalekim wsi, w której mieszkała od urodzenia. Pierwszą klasę jakoś przetrzymała, w drugiej była już pewna, że za wszelką cenę musi wyrwać się z klatki, do której niemal siłą ją wepchnięto. Wymyśliła sposób banalny: przestała się uczyć. Z premedytacją zawaliła drugą klasę z pięciu(!) przedmiotów. O zaliczeniu takiej liczby ocen niedostatecznych w drodze wakacyjnych poprawek, nie mogło być mowy. Odzyskała wolność i zgodę rodziców na edukację wedle własnej koncepcji. W następnym roku była już uczennicą technikum hodowli koni. W krótkim czasie stała się jedną z najpilniejszych słuchaczek, nawet maturę zdała na szóstkach i piątkach.
– Z okresu nauki w technikum, chętnie wspominam czas zawodowych praktyk. Odbywałam je w państwowych stadninach w Racocie, Golejewku, Janowie Podlaskim.
W każdej z nich poznawałam masztalerzy i masztalerki, którzy dzielili się ze mną wiedzą, a przyznam, że nie ze wszystkimi. „Wkupić” się bowiem w łaski nie było łatwo. Ja – i tu się pochwalę – zdobywałam ich zaufanie pracowitością, punktualnością i szacunkiem, jaki im okazywałam. Najwięcej jednak takich specjalistycznych wiadomości zdobyłam w Golejewku dzięki doktorowi Andrzejowi Gniazdowskiemu. Zawsze wołał całą naszą grupę do porodów, różnorodnych operacji i zabiegów. Szczegółowo wyjaśniał, chciał nam przekazać wartościową i użyteczną wiedzę. Bo w Janowie Podlaskim stanowiliśmy głównie tanią silę roboczą. Po kilku tygodniach pracy, karmiąc i pojąc codziennie sto trzydzieści koni, nabrałam takiej masy mięśniowej, że po powrocie do domu, podciągałam się na drążku jedną ręką. Było, minęło. Szkoda mi tylko, że jeszcze wtedy nie robiłam zdjęć. Bezpowrotnie uciekło tak wiele cudownych obrazów.
Dziś Małgorzata Mąkosa fotografuje, nawet w jakiejś mierze żyje z fotografii, ale z wykształcenia jest artystką malarką.
– Kiedy wybierałam się na studia, rodzice powiedzieli, że muszę sama na nie zarobić, bo mam jeszcze dwóch braci. Musiałam więc iść do roboty. Zaczęłam wtedy pracować w Stadninie Koni w Bronkowie. Uczyłam jeździć i to jeszcze zanim zrobiłam kurs instruktorski. Ten zaliczyłam jakiś czas później w „Lewadzie”. Miejsce o tyle dla mnie ważne, że poznałam tam znanego koniarza, Wojtka Idziego. Dzięki niemu nie tylko jeździłam na arabach ofiarowanych mu przez Ludwika Maciąga, ale też poznałam samego malarza, a także rzeźbiarkę Annę Dębską. Z czasem oboje robili mi tzw. korekty moich prac. Nigdy nie zapomnę, jak po raz pierwszy stanęłam w progu chaty Maciąga, powiedziałam dzień dobry, a on wiedząc po co przychodzę, rzekł: – jeśli malujesz ze zdjęć, to wyjdź. Na szczęście nigdy tak nie malowałam, więc się mną zajął. Przyznam jednak, że znacznie większe wrażenie zrobiła na mnie Anna Dębska. Jej interpretacja koni, także innych zwierząt – to przecież wybitna animalistka – bardziej mi odpowiada.
Może dlatego Mąkosa zaczęła marzyć o rzeźbie w kategoriach własnego warsztatu twórczego. Co prawda jeszcze nie spróbowała, ale planuje. W tej chwili nawet trudno jej wygospodarować czas na malowanie. Wszelkie siły angażuje wespół ze swoim partnerem, Mikołajem Chełkowskim, w wychowywanie szesnastomiesięcznego dziecka i urządzanie ich ośrodka „Nowe Jeździectwo”. Mają tam osiem koni, ujeżdżają też młode i sprzedają je, jak mówią, z gwarancją nienagannego wychowania i niepodważalnych umiejętności.
– Dziś takie czasy, że trudno znaleźć dobrego, bezpiecznego konia. A my właśnie takie i tylko takie oferujemy. Mało tego, wierzchowce, na których uczymy jeździć, to także same „profesory”. Pod siodłem potrafią wszystko, korygują błędy jeźdźców, są przy tym przewidywalne i nikomu niestraszne. I choć niektóre mają za sobą karierę wyścigową, to ani im w głowie brykanie z jeźdźcem na grzbiecie. Nasza propozycja edukacyjna oparta jest na przemyśleniach francuskiego trenera Patrice Franchet d’Esperey, z którym współpracujemy. Najpierw uczymy teorii. Zajęcia praktyczne zaczynamy od rozmaitych ćwiczeń gimnastycznych, w tym jazdy na lonży z elementami woltyżerki, dzięki którym początkujący uczą się utrzymywać równowagę. Dopiero trzeci etap szkolenia, to jazda z wodzami w ręku.
Konie w ośrodku Mąkosy i Chełkowskiego nie mają stajni, dwadzieścia cztery godziny na dobę przebywają pod gołym niebem. Wśród nich pierwsza klacz artystki, dziewiętnastoletnia Trojka rasy SP, z którą jest już czternasty rok. Tzw. zimny chów wychodzi koniom na zdrowie. Kondycję podtrzymują dzięki treningom opartym na metodzie Mitannijczyka Kikkuli z IV wieku przed naszą erą. Pięć razy w tygodniu, po czterdzieści minut, konie kierowane przez trenera, chodzą luzem we wszystkich chodach. I co ciekawe: same ustawiają kolejność w stawce. W ten sposób młokosy uczą się zachowań od osobników doświadczonych.
– Własna stajnia, codzienna opieka nad końmi, lekcje jazdy, do tego prowadzenie domu i jego remont pochłaniają moc czasu, aczkolwiek sama tego chciałam. Dążę jednak do takiego stanu, w którym zmienię proporcje między pracą z końmi a sztuką na korzyść tej drugiej. Bo sztuka po mnie zostanie, a o moich czterokopytnych wychowankach nikt nie będzie pamiętał. Kiedy w końcu ogarnę nowe gospodarstwo, znowu jak przed laty chętnie wybiorę się na jakiś „koński” malarski plener. Na kilku takich już byłam, zresztą za sprawą Malwiny de Bradé, która mnie w ten artystyczny świat z końmi wciągnęła. Dziś nie wyobrażam sobie już innego.
Małgorzata Mąkosa interpretuje zachowania koni według własnej wizji. Uwiecznia ruch albo wrażenie, jakie wynosi z obserwacji tych zwierząt w przeróżnych okolicznościach natury. Kiedyś malowała przede wszystkim wielkoformatowe obrazy olejne (2,5 na 1,5 metra), dziś najczęstszą formą jej wypowiedzi jest rysunek w tuszu. Jakże daleki od hiperrealizmu, który tak chcieliby widzieć w jej pracach rodzice. Najważniejsze jednak, że choć to nie ich świat, w końcu pogodzili się z drogą obraną przez córkę.
Piotr Dzięciołowski