Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

DZIADEK NA KOŹLE, WNUK W SIODLE

 

Edward Mielcarski; foto FAPA-PRESS

Edward Mielcarski: geodeta, biegły sądowy, uczestnik i organizator rajdów w siodle. Jest ojcem pięciorga dzieci. Mieszka w Borach Tucholskich, w przydomowej stajni trzyma dwie klacze. Jedna, wielkopolanka Kaja należy do Marty – jego córki, druga Troja (Sp) do niego. Konie zaawansowane wiekiem – 24 i 22 lata – wciąż radzą sobie znakomicie pod siodłem.

Wybierze się pan z nami na rajd? – pyta gospodarz. – Jedziemy w kilka osób. Trasa biegnie wokół Zalewu Koronowskiego, liczy jakieś dwieście kilometrów. Będzie fantastycznie. Gwarantuję!

Przeprawa I; foto z archiwum EM

A jak Mielcarski gwarantuje, to na pewno tak będzie. Doświadczenie rajdowe ma nadzwyczaj bogate, kilometrów przebytych w siodle tyle, że trudno zliczyć, a i przygód w drodze, co niemiara.

– Nie tylko w drodze, także na postoju. Pamiętam, jak kiedyś późnym wieczorem zmęczeni, całą grupą zjechaliśmy na nocleg. Konie miały swoją kwaterę w stodole, tam też złożyliśmy siodła i ogłowia. Sobie „pościeliłem” przed wejściem – tak na wszelki wypadek, jakby ktoś nieproszony chciał się nocą dobrać do naszego dobytku. Zasnąłem w jednej chwili. Jak głęboki to był sen, okazało się rankiem. Zniknęły wszystkie rzędy. Szczęśliwie, kilka godzin później wyszło na jaw, że to miejscowi zrobili nam dowcip. Pod osłoną nocy wynieśli wszystko, co wynieść mogli. Na szczęście nie mieli jak wyprowadzić koni, bo spałem im na drodze. Na odchodne powiedzieli coś, co zapadło mi w pamięć:

Najśmieszniejszy to był ten leżący przed stodołą brodacz, nad którym kilka razy przechodziliśmy. Spał jak zabity.

No to się ze mnie pośmiali. Ja zresztą sam z siebie też. Ale czegoś się nauczyłem: od tamtej pory, na każdym organizowanym przeze mnie rajdzie, trzymamy warty.

Przeprawa II; foto z archiwum EM

Warty wartami, ale zdarzyło się, że konie zniknęły i to z pastwiska w obejściu samego Mielcarskiego. Akurat tam wypadł postój jednego z rajdów. Podejrzewano kradzież, zawiadomiono policję. Telefon do Komendy Powiatowej w Tucholi był strzałem w dziesiątkę. Okazało się, że konie bez niczyjej pomocy pokonały ogrodzenie i poszły sobie w siną dal. Policjanci otrzymawszy sygnał, że jakiś tabun spaceruje główną ulicą Tucholi, ruszyli w pogoń. Wyłapali wszystkie konie – a że czas był to wakacyjny – zamknęli je na szkolnym boisku.

Bywało śmieszno, bywało straszno. Niewiele brakowało, a jedna z sytuacji, w jakiej znalazł się z koniem Edward Mielcarski, mogła mieć fatalny finał. Przejeżdżali szosę, na poboczu której stały dwie kobiety pod parasolami. W momencie, gdy znaleźli się obok nich, nieznajome energicznym ruchem zamknęły parasolki, czym wystraszyły klacz. Ta odskoczyła tak niefortunnie, że razem z jeźdźcem wywrócili się i znaleźli na asfalcie. Mielcarski przytrzymywał konia, by ten ani drgnął, jako że centymetry od nich mknęły samochody. Żaden nie zwolnił, żaden się nie zatrzymał…

– Nad obcym koniem zapewne nie dałbym rady zapanować w takiej scenerii. Ale to moja klacz, gniada Troja! Dziś ma już dwadzieścia dwa lata. Jest u mnie od dwudziestu jeden. Sam ją ujeżdżałem. Wiedząc jednak, że konie najlepiej uczą się w towarzystwie drugiego, doświadczonego, a wtedy jeszcze tego drugiego w domu nie mieliśmy, poprosiłem o pomoc Martę, moją córkę. Wcielała się w konia-przewodnika i najpierw chodziła przed nami stępem, potem coraz szybciej i szybciej, w końcu musiała przesiąść się na rower, bym mógł galopować. Klacz do tej pory, jak tylko widzi kogoś na rowerze, przyspiesza kroku.

W lesie okalającym dom. Edward Mielcarski na Troi, z tyłu znajoma amazonka na Kai; foto: FAPA-PRESS

Za swoisty rekord można uznać, że właściciel nigdy z niej nie spadł. Z innych koni owszem, zdarzało się. Swoją przygodę hipiczną zaczął zresztą dość wcześnie. W szkole średniej jeździł co prawda sporadycznie, ale już w Akademickim Klubie Jeździeckim w Olsztynie dosiadał koni regularnie, startował nawet w zawodach skokowych.

– Wstawałem o piątej rano, żeby zdążyć pojeździć przed zajęciami, które zaczynały się już o ósmej. Koni było tam kilkadziesiąt, więc do wyboru, do koloru.

Kiedy już jako absolwent wyższej uczelni wrócił do rodzinnego domu, ojciec dał mu w prezencie klacz Liziree zwaną w skrócie Lizą. Jeździł na niej rekreacyjnie kilka lat, z czasem sprawił sobie ogiera. Najpierw jednego, potem drugiego, czwartego… W 1992 roku osiadł w Borach Tucholskich i jak jego dziadek Wojciech Mielcarski ma dom ze stajnią.

– Dziadek na początku XX wieku kupił spore gospodarstwo pod Bydgoszczą. Zajmował się transportem konnym. Zaprzęgał po dwie albo cztery kobyły i w drogę na Litwę lub Białoruś. Woził tam garnki i urządzenie rolnicze, a przywoził bardzo drogie futra.

Może właśnie za sprawą dziadka, wnuk zafascynował się końmi, a przy okazji wędrówkami z nimi. Co prawda nie tak odległymi, jak dziadkowe i nie na koźle, a wierzchem, jakaż to jednak różnica, gdy do celu podąża się konno. A zresztą na rajdach to i furmanki się przydają.

– O właśnie, pytał pan, czy się z Wami wybiorę? – Dlaczego nie?

(pd)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.