Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

UZALEŻNIONA OD KONI

Dr nauk medycznych Małgorzata Sobiś-Żmudzińska: specjalista chorób wewnętrznych, diabetolog, amazonka, mama dwójki dzieci jeżdżących konno; uprawia jeździectwo rekreacyjne; w dogadywaniu się z końmi pomaga sobie tzw. „naturalsem”.

 

foto FAPA-PRESS

Dr nauk medycznych Małgorzata Sobiś-Żmudzińska: specjalista chorób wewnętrznych, diabetolog, amazonka, mama dwójki dzieci jeżdżących konno; uprawia jeździectwo rekreacyjne; w dogadywaniu się z końmi pomaga sobie tzw. „naturalsem”.    

            Kiedy proszę moich rozmówców, by dzielili się opowieściami o przygodach z końmi, najchętniej przywołują na dzień dobry rozstania z siodłem. Nic dziwnego: to zazwyczaj historie barwne i emocjonujące, choć nie zawsze wesołe. Ale kiedy poprosiłem o koniarskie wspomnienie Małgorzatę Sobiś-Żmudzińską, ani myślała chwalić się upadkami. Opowiedziała za to zdarzenie z końmi, sąsiadem i władzami Bydgoszczy – miasta, w którym mieszkała. Koło domu miała stajnię, a za płotem życzliwego, który co kilka dni pisał skargi do włodarzy, że mu brzydko pachnie albo że koń chodzi ulicą. Przedstawiciele administracji każdą skargę przyjmowali, bo musieli i każdą skrupulatnie wyjaśniali… bo też musieli.

– Sami sobie nie potrafili jednak odpowiedzieć: czy koń może mieszkać w mieście, czy np. jak pies – oczywiście pod opieką człowieka – może poruszać się ulicami i czy jest wyłącznie zwierzęciem gospodarskim? W sprawę angażowani byli: straż miejska, policja, przedstawiciele urzędu miasta. Mało tego, nawet lokalna telewizja zorganizowała na ten temat debatę. Dostałam poparcie od 96 procent widzów oglądających program. Ale sąsiad trwał przy swoim i pisał kolejne donosy. Korespondencja rozrastała się do niewyobrażalnych rozmiarów, stos papierów osiągnął ponad pół metra wysokości. Tracili czas urzędnicy, służby porządkowe i rzecz jasna ja wałkując latami te same kwestie. Ale że nie ma – w każdym razie wtedy nie było – przepisów regulujących zasady trzymania konia w przydomowej miejskiej stajni, nic z owej polemiki nie wynikało. Nie zostałam więc nigdy ukarana mandatem, nie wzywano mnie przed kolegia do spraw wykroczeń, nie dostawałam też nakazów przeniesienia koni poza Bydgoszcz.         

Nerwy, zmęczenie, złość i… nadaremno. Sprawy nigdy bowiem nie rozwiązano, nie wyjaśniono. Umarła śmiercią naturalną, gdy dr Żmudzińska sama z siebie, razem ze swoim zwierzyńcem, wyprowadziła się poza miasto. Wszyscy odetchnęli z ulgą, no może poza sąsiadem, który stracił fascynujące zajęcie. Chyba że znalazł sobie inną ofiarę. Najważniejsze jednak, że w nowym miejscu konie nikomu nie przeszkadzają. Pani doktor zamiast odpierać kolejne zarzuty, ma czas, by dosiąść któregoś ze swoich wierzchowców i pogalopować w teren samotnie lub w towarzystwie.

A w przydomowej stajni mieszkają trzy konie. Początek niewielkiemu stadku dał rozbisurmaniony ogierek Cesarz, dziś kilkunastoletni wałach. Ponoć cwaniak nad cwaniaki, ledwie spojrzy na człowieka, a już wie, czy warto go słuchać, czy bez konsekwencji ignorować. Prawdomównych, otwartych akceptuje w jednej chwili.

foto FAPA-PRESS

– Do wałacha dołączyła Witora, z czasem urodziła Wianę. Teraz matka liczy już sobie dziewiętnaście lat, córka dwanaście. I jak to bywa z pierwszym źrebakiem w rodzinie, został rozpieszczony do granic możliwości; do tej pory trzeba więc od czasu do czasu przypominać Wianie, że nie jest jedyna na świecie. W każdym razie udało mi się ją wychować na przyzwoitego konia. Podobnie dwa pozostałe. Pracuję i pracowałam z nimi metodami naturalnymi. Poznałam ich charaktery, ich potrzeby. Wiem co lubią, czego nie. A wiem, bo nauczyłam się ich języka. Złości mnie, gdy ludzie mówią, że konie są bezrozumne, głupie i tylko siłą można coś od nich wyegzekwować. To jedynie dowód, jak obcy im świat zwierząt. Prawdą jest, że konie, psy, koty… nie rozumieją naszej mowy, ale kto powiedział, że powinny. To przecież nam zależy, by się z nimi bratać, więc nie one, a my musimy poznawać ich „słownictwo”. Warto! Nie tylko można się dogadać, ale czuć w ich towarzystwie znacznie bezpieczniej.  

Trafiają się jednak osobniki bardo trudne. I nawet ogromne doświadczenie, doskonała znajomość psychologii zwierząt i języka mowy ciała oraz predyspozycje do nawiązywania kontaktu ze zwierzętami, nie gwarantują sukcesu.

–  Coś o tym wiem. Moja córka potrzebowała wierzchowca sportowego, na którym mogłaby startować w konkursach skoków. Kupiliśmy Liryka. Pod siodłem spisywał się bardzo dobrze, skakał rzeczywiście przepięknie, ale… kopał i gryzł. Atakował nie tylko ludzi, także pozostałe konie. Kiedy tylko do nas przyjechał, mieliśmy kłopot z wejściem do niego do boksu. Rzucał się na dzień dobry, co – nie ukrywam – zwyczajnie nas przerażało. Podejrzewam, że był po jakichś dramatycznych przejściach, zapewne, jak to zwykle bywa, człowiek wyrządził mu krzywdę. Postanowiliśmy spróbować się z nim dogadać. Od niego zresztą zaczęła się moja przygoda z „naturalsem”. Jeździłam na szkolenia, dużo czytałam, przyjeżdżał do nas m.in. Jakub Ciemnoczołowski i zdradzał tajniki dogadywania się z końmi metodami innymi niż klasyczne. Moja  praca nie dawała jednak takich efektów, jakich oczekiwałam. Po kilku latach, rozumiejąc, że nie zdołamy w rodzinnej stajni uczynić z konia przyjaciela ludzi,  podjęliśmy decyzję, by oddać go tam, gdzie na co dzień będą zajmować się nim specjaliści od „naturalsu”. Tak też się stało. Koń trafił do ???. Dożył tam swoich dni. Mam wrażenie, że Liryk nauczył mnie więcej niż ja jego. Zdobyłam bezcenne doświadczenie, z którego wciąż czerpię w kontaktach z moimi końmi.

foto FAPA-PRESS

A był czas, w którym Małgorzata Sobiś-Żmudzińska nie zdawała sobie sprawy, że z końmi można ów kontakt w ogóle nawiązać. Kiedy zaczynała przygodę w siodle, porównywała przejażdżki do rowerowych.

– Jeździłam w ośrodkach, dostawałam konia, robiłam, co mi kazano, ale nie odczuwałam z tego tytułu nadzwyczajnej przyjemności. Pierwszy raz wsiadłam tylko dlatego, że wsiadła moja córeczka, wówczas sześciolatka. Nie sądziłam, że jeździectwo, choć w wymiarze tylko rekreacyjnym, stanie się moja pasją. Owszem od zawsze podziwiałam konie, ich piękno, dostojność, próbowałam nawet je malować, ale że się od nich uzależnię – nie przewidziałam.

Piotr Dzięciołowski 

 

 

 

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.