Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

ZACZĘŁO SIĘ OD PROMYKA – ROZMOWA Z KATARZYNĄ KARLSBAD

Psycholog ze specjalnością psychologia behawioralna zwierząt. Psycholog sportu w nurcie Sportu Pozytywnego i certyfikowany…

 

Foto: KATARZYNA PIECHOCKA

Psycholog ze specjalnością psychologia behawioralna zwierząt. Psycholog sportu w nurcie Sportu Pozytywnego i certyfikowany facylitator Horse Assisted Education. Technik weterynarii. Współtworzy markę FlowHorses. Jest współautorką programu kursu: „EquiCoach HAE&Coaching w pracy z osobami indywidualnymi”. Inspiruje się Bernim Zambail`em, Karen Rohlf, Lindą i Patem Parellim.

 

Redakcja: Słyszymy nieraz historie tradycji jeździeckich przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Jak to było w twoim przypadku?

 

Katarzyna Karlsbad: Nie mam żadnych jeździeckich historii. Moja rodzina od pokoleń, od strony mamy i ojca, pochodziła z Warszawy. A moja końska historia zaczęła się tak, że będąc już dorosłą osobą i jeżdżąc codziennie rano do pracy w okolice PGR Bródno, widywałam taki duży napis „Jazda Konna”. Któregoś dnia pomyślałam, że chcę zacząć jeździć. Zamiast skręcić do pracy w prawo… pojechałam prosto.  

 

Red.: I zaczęłaś od klasycznego jeździectwa?

 

K: Tak. Na lonży. Na różnych koniach.

 

Red.: Nie uwierzę, że w twoim dzieciństwie nie pojawił się żaden koń.

 

K: W dzieciństwie nie, bo skąd, nie miałam żadnej babci mieszkającej na wsi i jakoś się nie złożyło. Ale pamiętam, że jako trzynasto-czternastolatka miałam taką ciocię podwórkową, która starała się, żebyśmy z rówieśnikami trochę inaczej i różnorodnie czas spędzali, aniżeli tylko na grze w przysłowiową gumę. A że zawsze lubiłam zwierzęta i do PGR-u miałam niedaleko, wymyśliła, że może bym tam poszła pracować w zamian za jazdy. Nawet zaproponowała, że pójdzie ze mną i wszystko ustali. Ale ja akurat poznałam kolegę, w którym się zakochałam i konie musiały czekać. Dzień, w którym poczułam, że chcę jeździć, przyszedł niespodziewanie. Byłam już dorosła.

 

Red.: Od momentu podjęcia decyzji, że zaczniesz jeździć rekreacyjnie, do momentu bycia właścicielem wolnowybiegowej stajni i co się z tym wiąże, wzięcia odpowiedzialności za trzy swoje oraz osiem cudzych koni, droga była dość długa i wyboista.

 

K: Wiesz, jak to mówią, każda długa i najbardziej kręta droga zaczyna się od pierwszego kroku i moim pierwszym krokiem była decyzja, że nie skręcam w prawo, a jadę prosto.

 

Red.: A gdy jazda rekreacyjna przestała Ci wystarczać…

 

K: Wymyśliłam sobie, że chcę mieć swojego konia. Mając zerowe doświadczenie, zaczęłam  szukać. I tak zostałam właścicielką Prometeusza zwanego Promykiem. Oczywiście w niedługim czasie przekonałam się, jakie są konsekwencje tej decyzji: zielony właściciel – potężne zwierzę, przy tym delikatne i wrażliwe. A ja nic nie wiem, nic nie umiem. Koń traci jakąkolwiek stabilność emocjonalną, która wkrótce zaczyna objawiać się agresją. Doprowadziłam do tego, że nikt nie mógł na nim jeździć. Trenerzy radzili, abym jak najszybciej go sprzedała. Ciągle ktoś mi powtarzał, że nie poradzę sobie z tym koniem, że potrzebny mu jest ktoś doświadczony, kto będzie wiedział, jak z nim rozmawiać i jak reagować na jego zachowania w konkretnych sytuacjach.

 

Red.: Nie uważasz, że te rady były logiczne?

 

K: Ależ oczywiście. Uważam, że jeśli człowiek nie ma w planach zgłębiania wiedzy non stop, to powinien sprzedać takiego konia. Ja jednak zamiast sprzedać, postanowiłam uczyć się i rozwijać. Miałam dość dobre podstawy. Z wykształcenia jestem psychologiem behawioralnym zwierząt i dużo wiedziałam o koniach, jako o gatunku.

 

Red.: Zgadzam się z tobą, że nauka jest kluczem, ale jak wiesz, na rynku szkoleniowym mamy szeroki wachlarz różnych koncepcji i różnych trenerów, którzy dają uczniom sprzeczne wskazówki. Jaka jest Twoja recepta?

 

K: Moim zdaniem wiedzę trzeba czerpać z zagranicy, czytać publikację uniwersyteckie np. Uniwersytetu w Kentucky, który prowadzi badania na koniach. Zgłębiać wiedzę właśnie po to, aby mieć też własne zdanie, wiedzieć, z czym się zgadzać, z czym nie.

 

Red.: A kim jest ten, kto pojawił się na twojej drodze i uznałaś, że właśnie od niego chcesz się uczyć?

 

K: To Berni Zambail ze Szwajcarii, charyzmatyczny instruktor zaproszony przez Pata Parellego do grona swoich instruktorów. On mnie nauczył i zresztą uczy do tej pory. Ma nieprawdopodobną wiedzą, której na początku naszej znajomości nie byłam w stanie w znacznym obszarze zrozumieć. Pamiętam, że po pierwszym trzydniowym kursie, w jakim uczestniczyliśmy z Promykiem, odniosłam wrażenie, że ten koń zaczyna mnie zauważać. Nie umknęło to zresztą uwadze znajomych, którzy żartowali, że podmienili mi na kursie konia. Oczywiście od Berniego usłyszałam, że może nadejść taki moment, że albo będę musiała tego konia sprzedać, albo uczyć się jeszcze więcej, by z nim być.

Foto: JUSTYNA PAPIERZYŃSKA

Red.: A gdzie zatarła się u ciebie ta granica między końmi a resztą życia? Przecież nagle nie rzuciłaś pracy zawodowej i nie wyjechałaś na wieś.

 

K: Nie rzuciłam. To był proces. Wstawałam rano, jechałam do pracy, a popołudniami byłam w stajni. Wyglądało to tak, jak wygląda pewnie u wielu młodych ludzi, którzy chodzą do szkoły, a po lekcjach spędzają czas z końmi. Tyle, że u mnie przesunęło się to w latach, bo byłam już dorosła.

 

Red.: I nie było tego magicznego dnia, w którym powiedziałaś: rzucam wszystko i idę mieszkać na wieś?

 

K: Nie, to był wieloletni proces. Środek ciężkości przesuwał się w stronę koni stopniowo. Uczestniczyłam w kolejnych kursach, jeździłam na warsztaty, pokazy, konferencje, patrzyłam jak jeżdżą inni, jak obchodzą się z końmi. Na szczęście z czasem nastąpił powszechny dostęp do komputerów, e-maili, telefonów i okazało się, że ze stajni da się sterować firmą zupełnie niezwiązaną z końmi.

 

Red.: A kiedy już weszłaś w świat koni, jak zmieniło się twoje postrzeganie rzeczywistości?

 

K: Na pewno stałam się innym człowiekiem. Byłam i jestem bardzo nerwowa i bardzo wybuchowa. Mam ekspresyjny charakter, temperament i zawsze byłam niepokorna. „Waliłam” przysłowiową prawdą w oczy, oczywiście potem gryzłam się w język, ale następnym razem było tak samo. Zawsze twierdziłam, że ludzie mogą mnie lubić albo nie i nie ma żadnych stanów pośrednich. Teraz myślę inaczej. Konie nauczyły mnie niesamowitej cierpliwości, otwartości i tolerancji w stosunku do ludzi. Odkryłam, że są bardzo różni. Zaczęłam pracować i z nimi, i z końmi. To dało mi pełen obraz. Konie są tak samo różne jak ludzie, nie są ani dobre ani złe. Każdy jest jaki jest i trzeba go brać z dobrodziejstwem inwentarza. Jeśli coś w relacji koń-człowiek robi się nie tak, to nie dlatego, że jedno albo drugie jest złe, ale dlatego, że para musi znaleźć wspólną drogę, a ja staram się tę drogę wskazywać.

 

Red.: Nieczęsto ludzie, którzy kochają konie i pasjonują się nimi, decydują się na przeprowadzkę na wieś i tworzenie od podstaw miejsca… właśnie dla

kogo?

 

KDla ludzi i koni, choć właściwie dla koni i ludzi oraz innych zwierząt: psów, kotów. Mam zasadę, że to ludzie muszą się dopasować.  Wszystkie inwestycje, które tam planuję i realizuję, są od początku podporządkowane koniom.

 

Red.: Zupełnie przypadkiem z dziewczyny miastowej stałaś się rolnikiem?

 

K Zmusiło mnie do tego życie. Im więcej zaczęłam dowiadywać się o koniach i o tym, co jest im potrzebne do funkcjonowania, tym częściej zmieniałam stajnie. Zależało mi bowiem na tym, aby moje konie miały stały dostęp do siana, wychodziły codziennie na padok, niezależnie od pogody. A w dalszej kolejności, żeby miały posprzątane boksy. Bywałam jednak zaskakiwana in minus. Zwierzęta stały w boksach do czasu mojego przyjścia. Zaczęła mi wtedy kiełkować taka myśl, żeby moje konie przebywały na dworze całą dobę. Kiedy kupiłam Indiego i okazało się, że ma RAO – przewlekłe obturacyjne schorzenie dolnych dróg oddechowych – pomysł zrealizowałem właśnie ze względu na jego stan zdrowia.

 

Red.: Całodobowy dwór, jaki mu zapewniłaś, to nie jest wydzielona kwatera.

 

K: Nie jest to kwatera. Indi ma całe 15 hektarów. (Śmiech)

 

Red.: Wydaje się, że stajnia wolnowybiegowa to miejsce, gdzie nie ma dużo pracy. Jak się ją organizuje, jak funkcjonuje?

 

K: Konie muszą mieć duży teren. Jeśli decydujesz się na pozostawianie zwierząt na zewnątrz na całą dobę, to muszą móc się tam wybiegać. Trzeba jednak zapewnić im też schronienie, w którym w każdej chwili mogą się schować. Mam teraz jedenaście koni. Zimą porastają sierścią. Wiosną ją gubią. Pracy więc sporo. Nieprawdą bowiem jest stwierdzenie: nie masz stajni, to nie ma czego sprzątać. Łąki i padoki sprzątam non stop.

 

Foto: JUSTYNA PAPIERZYŃSKA

Red.: Domyślam się, że nie robisz tego wszystkiego sama?

 

K: Zatrudniam stajennego Mariusza. To jednak, czym on się zajmuje, znacznie wykracza poza standardowe obowiązki stajenne. Umie udzielić pierwszej pomocy weterynaryjnej. Nadzoruje też pracowników. Uczy się o koniach, o użytkach zielonych, o maszynach rolniczych.

 

Red.: I tu wracamy do początku naszej rozmowy: sama też musiałaś dużo się nauczyć. Od kogoś, kto bowiem wpada na pomysł, że zapisze się na jazdę konną, a w efekcie zostaje właścicielem stajni, wymaga się sporej wiedzy. Mnie na przykład, jako jeźdźca, średnio interesują rodzaje i wzrastanie traw.

 

K: Tak, ty nie masz tej trawy, o którą musisz dbać, by konie miały co jeść przez cały rok. Bo nieprawdą jest, że trawa sama rośnie. Konie stale się przecież przemieszczają i ją wygryzają. Muszę się więc troszczyć, by rosła. Nauczyłam się, jak gospodarować użytkami zielonymi, jak kosić, nawozić, jak odkwaszać, jak likwidować chwasty…

 

Red.: Twoją podstawową motywacją do nauki wszystkiego, o czym mówisz, są…?

 

K: Nie tylko konie. Teraz priorytetem jest mój rozwój jeździecki. Zależy mi, by wrócić do treningów z ludźmi, z których zdaniem się liczę, a których osiągnięcia mnie inspirują. Chcę wejść na kolejny, wyższy poziom.

 

Red.:  A wracając do twoich koni, są one zupełnie różne. Promyk, Indi – emerytowany koń rekreacyjny z pracowitą przeszłością i Quinto Uno – młody, świeży duch sportowy. Co każdy z nich wniósł do twojego życia?

 

K: Od Promyka wszystko się zaczęło. Indiego wybrałam wiedząc o tym, że dosłownie za chwilę nie będzie chodził pod siodłem i dalszy jego los jest niepewny. A że to fajny koń, chciałam zapewnić mu dobre życie na emeryturze. Zmieniłam dla niego diametralnie swoje życie. Z kolei dla Quinta postanowiłam nauczyć się takiego dosiadu, by nigdy nie było mu pode mną źle.

 

Red.: Jak siebie widzisz za dziesięć lat? Jakie masz marzenia?

 

K: W Paryżu na Grand Prix (śmiech) jako właściciel konia. A tak poważnie? Nie wiem, konie na pewno mi coś przyniosą. Chciałabym, żeby żyły jak najdłużej w dobrym zdrowiu. A i marzy mi się, bym jeżdżąc nie spadała, bo to najzwyczajniej w świecie boli.

 

Rozmawiała PAULINA KOS

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.