Julia Marciniak-Krencik: magister geografii, broker ubezpieczeniowy, instruktorka jeździectwa, hipoterapeutka, sędzia konkurencji „skoki przez przeszkody”, właścicielka trzech koni. Prowadzi firmę HORSE MOVE. Gdyby nie związała się zawodowo z jeździectwem, zostałaby zapewne piosenkarką. Uwielbia śpiewać: nuci w stajni, nuci w siodle, nuci w domu, chodzi na karaoke.
Na pytanie, jak to się stało, że Julia Marciniak-Krencik zaczęła jeździć konno, słyszę, że za sprawą Sherlocka Holmesa. Pomyślałem: pewnie jakiś koń, ale nie! Chodzi o słynnego detektywa, precyzyjnie o film z tą postacią. Co jednak Holmes miał wspólnego z jeździectwem? Ano co najmniej tyle, że podróżował powozami zaprzęgniętymi w przepiękne konie. I to właśnie one tak urzekły małą Julię, że się nimi zafascynowała. Dla koni oglądała też westerny, których nie znosi. Po każdym zastrzyku telewizyjnych emocji dziewczynka biegła do rodziców i nie tyle prosiła, co błagała, by zapisali ją na konne jazdy. Mama z tatą próśb wysłuchali i prawdę mówiąc wszystko, co miało wydarzyć się zaraz, później i dzieje się dziś w hipicznym życiu Julii, to ich zasługa. W wakacje zaprowadzili dziesięcioletnią córkę do niewielkiej stajni za płotem ich rodzinnej działki rekreacyjnej na Pojezierzu Kujawsko-Pomorskim.
– Uczyłam się jeździć, ale też spędzałam z tamtymi końmi całe dnie. Sprzątałam, a za pracę miałam tyle dodatkowych jazd, że rodzice nie musieli już w ogóle płacić za moje nauki. Prawdę mówiąc w życiu zapłacili wszystkiego może za cztery lekcje, na resztę zarobiłam.
Skończyły się wakacje, trzeba było wracać do domu do Kutna, ale Julka ani myślała odpuścić i czekać do następnego lata. Tak nudziła, że rodzice sprawili jej Maślaka – Felińskiego kuca. Trzymała go w pobliskiej stajni. Uczyła się nim zajmować. Z koleżankami budowała parkury, skakała. Była w siódmym niebie, choć jak dziś patrzy na tamten czas, nie wszystko wychodziło tak profesjonalnie, jak jej się wydawało. Szczęście trwało dwa lata. Tarapaty finansowe zmusiły rodziców do sprzedania Maślaka. Przeżycie dla dziewczynki ogromne.
– Rozpacz, bardzo się z kucykiem związałam, ale cóż mogłam zrobić. Kiedy się rozstaliśmy, zaczęłam jeździć w Stadzie Ogierów w Łącku. Tam szybko oduczyłam się przywiązywania do koni. Co rusz dostawałam pod siodło innego.
Dwa lata do Łącka dowozili Julkę rodzice, kolejne pięć dojeżdżała sama pokonując autobusami dzień w dzień 45 kilometrów.
– Autobusami też, ale przede wszystkim, o czym rodzice do tej pory nie wiedzą, autostopem. Oszczędzałam w ten sposób pieniądze na „dodatki do koni”– jakiś nowy toczek, popręg, bo w Łącku sprzęt był daleki od wymarzonego. Autobusami też zresztą udawało mi się podróżować darmo. Zaprzyjaźniłam się z kierowcami, nie brali ode mnie pieniędzy, mówili: – będziesz miała na marchewkę.
Dwa lata trenowała w Łącku pod okiem Jana Skoczylasa. Startowała w konkursach klasy N, zdobyła wicemistrzostwo Warszawy i Mazowsza. Sporadycznie ćwiczyła też z grupą woltyżerską, dzięki której – jak mówi – nauczyła się galopu w pełnym siadzie. Kiedy zaczęła studiować w Toruniu, jej drogi z Łąckiem rozeszły się. Z Łąckiem tak, ale nie z końmi – wydzierżawiła jednego bliżej nowego miejsca zamieszkania. Tęsknota za Stadem okazała się jednak tak silna, by po obronie pracy licencjackiej wrócić na stare śmieci, a studia magisterskie kontynuować zaocznie. Ówczesny dyrektor Stada Ogierów Michał Wojnarowski mianował ją masztalerzem.
– Śmieję się, że zaczęła procentować praktyka, jakiej nabywałam przy Maślaku. Oczywiście inny wymiar, inna skala obowiązków, w Stadzie nie jeden kucyk, a całe mnóstwo wielkich koni. Wstawałam o 6 rano, karmiłam, czyściłam, sprzątałam boksy, a potem uczestniczyłam w obchodzie z dyrektorem Wojnarowskim. Doświadczenie niezwykle dla mnie znaczące. Przy okazji pytał: jak zachowują się źrebaki na pastwisku, jak klacze, która jest w rui, czy którejś coś dolega. Musiałam sporo się douczać, by wyczerpująco i merytorycznie odpowiadać, choć domyślam się, że wiele pytań zadawał, ażeby sprawdzić, czy przypadkiem miast patrzeć na konie, nie ucinam sobie na pastwisku drzemki. Nie ucinałam. Mogłam przyglądać się godzinami. Obserwując stado – z czego wówczas nie do końca zdawałam sobie sprawę – zdobywałam umiejętność oceny koni. Przydaje mi się to i dziś.
Kiedy dyrektora Wojnarowskiego zwolniono, i to praktycznie z dnia na dzień, Julia też odeszła. Zdążyła jeszcze zaangażować się w uruchamianie konnej linii tramwajowej na warszawskiej Starówce i pożegnać z Łąckiem definitywnie.
Zamieszkała w Warszawie, szefowała m.in. ośrodkowi „Szarża”, w innej stajni zajmowała się kucykami, pracowała też jako instruktor, jeździła na roboczym torze Służewca pod okiem trenera Bolesława Mazurka. Pracowała ponad siły. Ileś godzin spędzała w biurze brokerskim, ileś w stajni – do domu wracała po 22.oo zmordowana. Coraz częściej zastanawiała się, jaki jest sens żyć w takim pędzie.
– Dochodziło do tego, że konie, które tak zawsze mnie cieszyły, coraz częściej męczyły.
Zdecydowała się rzucić pracę, założyć własną firmę HORSE MOVE. Od tej pory zajmuje się wyłącznie, jak to sama nazywa, kształceniem jeźdźców, którzy chcą czegoś więcej niż tylko rekreacyjnych przejażdżek. Nie tylko więc uczy prawidłowego dosiadu, skoków, ale czytania tego, co koń ma człowiekowi do powiedzenia.
– Jazda konna według mnie to nie tylko uprawianie sportu, rodzaj aktywności ruchowej na bardziej lub mnie zaawansowanym poziomie. To też porozumienie ze zwierzęciem kilka razy większym od nas, znacznie silniejszym, a to dodaje pewności siebie. Ta pewność, dowartościowanie pomagają w relacjach z ludźmi. Przekonują się o tym moi uczniowie. Mam też sporo szczęścia, bo stykam się na zawodowej drodze z takimi osobami, które mnie mobilizują, utwierdzają w przekonaniu, że to co robię, jest dobre, podpowiadają, radzą. Choćby trenerzy, instruktorzy, sędziowie: Michał Wojnarowski, Jurek Rubersz, Natalia Doraczyńska, Maks Maksymowicz, Jan Olechowski – wszystkich wymienić nie sposób.
Julię wspiera też mąż, Łukasz. Człowiek, który nauczył się stępować niemalże w przeddzień ich ślubu. A tylko po to, by w drodze do ołtarza towarzyszyć wybrance w siodle. Uroczystości odbywały się w plenerze i… w bryczesach. Reszta tradycyjna, prezenty też były. Państwo Młodzi zebrali trochę grosza. Wspaniałomyślny mąż pozwolił pieniądze przeznaczyć na kupno konia. I tak Julia jest dziś już właścicielką dwóch małopolaków: ten „ślubny” Helios ma sześć lat, drugi, Bolek pięć. Do stadka dołączył jeszcze kucyk dla synka. Śmiało więc rzec można, iż rodzinka wierzchem stoi, choć zaangażowania Mamy nie można porównywać z zainteresowaniami hipicznymi Taty i juniora rodu.
Piotr Dzięciołowski