Marek Godzina: niedoszły lekarz medycyny, absolwent SGGW i podyplomowych studiów na wydziale „Naukowe podstawy treningów koni sportowych”, koniarz od… drugiego miesiąca życia, współtwórca Polskiej Ligi Western i Rodeo oraz cyklicznej imprezy „Myśląc o koniu”.
Jeźdźcy lubią mówić o swoich upadkach z koni. Marek Godzina nie gustuje w takich opowieściach.
– Jak się jeździ to się spada, więc o czym tu opowiadać. Po stu upadkach przestałem liczyć, bo jak długo można prowadzić takie statystyki. A nie, przepraszam, po stu jeden (śmiech). Zapomniałem o tym pierwszym. Miałem wówczas dwa miesiące, a mój dziadek ułan Jan Markiewicz, położył mnie na grzbiecie jednego ze swoich koni. Zsunąłem się na ziemię i złamałem obojczyk. Podobno mama zrobiła piekło, nakrzyczała na dziadka i powiedziała, żeby się nie ważył więcej wsadzać mnie na konia. Dziadek ponoć ani trochę się nie przejął reprymendą i odrzekł ze stoickim spokojem: Marek będzie jedynym moim wnukiem, który z końmi zwiąże się na zawsze. I tak się też stało, a dziadek jeździł do końca życia. Zmarł mając lat 96!
Jan Markiewicz był pierwszym nauczycielem Marka. Regularne lekcje zaczął z nim prowadzić, gdy ten skończył trzy lata. I od początku nie tylko go uczył, jak w siodle mocno siedzieć, ale zaszczepiał też w nim ułańską fantazję. Opowiadał jak to na przykład z kolegami kawalerzystami wjeżdżał konno do knajpy. Prawie jak Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Tyle że ten wjeżdżał do słynnej Adrii, dziadek do pomniejszych lokali.
– I przypomniały mi się te opowieści w wieku dojrzałym, gdy wybraliśmy się w kilka osób w teren. W drodze wstąpiliśmy do Biedronki po piwo. Uwiązaliśmy konie przed marketem, obsługa jednak nie chciała nas wpuścić, jako że za minutę sklep zamykano. Na nic błagalne prośby. Ale niespodziewanie jedna z ekspedientek, chyba nie przewidując konsekwencji, pozwoliła sobie na żart: – no chyba, że wjedziecie konno. Oczywiście, że wjechaliśmy!
Było o piwie, będzie o bimbrze. Swojego czasu Markowi Godzinie przyszło wraz z grupą jeźdźców wyznaczać szlak konny w Gruzji. Pech chciał, że pierwsze dwa dni tak lało, że nawet ogniska nie dawało się rozpalić tradycyjnymi metodami. Przemoczeni do suchej nitki zużyli na rozpałkę cały przepyszny bimber sprezentowany im przez przyjaciół Gruzinów.
Marek Godzina jeździł na rajdy nie tylko do Gruzji, także do Mongolii. Zresztą, gdzie on nie był, czego z końmi nie robił? Pracował w stajniach w Niemczech, działał w Akademickich Klubach Jeździeckich w Kędzierzynie-Koźlu, w Łodzi, szmat czasu spędził w Zbrosławicach, z którymi przygodę zakończył w latach osiemdziesiątych na X Akademickich Mistrzostwach Polski. W ujeżdżeniu zdobył tytuł wicemistrzowski, a w skokach z drużyną – mistrzowski. Uprawiał też WKKW, ale nie startował w zawodach.
Konie, choć od zawsze miał z nimi codzienny kontakt, stanowiły dla niego jedynie odskocznię od pracy zawodowej. Znajdował na nie czas, mimo iż zatrudniony w korporacjach, zbyt wiele go nie miał. Ale wygospodarowywał i to z pożytkiem nie tylko dla siebie. To przecie on wraz z Wojciechem Ginko i Andrzejem Makacewiczem zaczęli organizować znaną w Polsce cykliczną imprezę szkoleniową „Myśląc o koniu”. W tym roku miała odbyć się już po raz dziesiąty i odbędzie się, tyle że w nieco zmienionej formule i pod tytułem „Rozmawiając z koniem”.
Jest też Marek Godzina wraz m.in. z Jerzym Pokojem, Andrzejem Makacewiczem, Januszem Wierzchosławskim… współzałożycielem Polskiej Ligi Western i Rodeo. Był autorem przepisów dyscyplin westowych i pierwszym sędzią.
– To było osiemnaście lat temu. Działo się a działo. Niewiele wiedzieliśmy, niewiele potrafiliśmy, ale chęci i zapału nie brakowało. Poziom w porównaniu z obecnym – kiepściutki. Najlepsi zdobywali po 62-63 punkty. Dziś Łukasz Czechowicz wygrał zawody we Włoszech uzyskując punktów 233! Postęp niesamowity.
Takie wyniki są wypadkową relacji jeźdźca i konia. Nasz bohater wie o tym akurat sporo, zjadł zęby na szkoleniu początkujących i doświadczonych, dzieci i dorosłych, płci pięknej i płci brzydkiej. Od kilku miesięcy pracuje w ośrodku jeździeckim „UL” na Pomorzu. Akurat w sezonie wakacyjnym, na obozach dziecięco-młodzieżowych, wielu tam adeptów sztuki jeździeckiej.
– Każdą okazję wykorzystuję, by nie tylko uczyć, zachwalać sport jeździecki, ale podkreślać, jak jest niebezpieczny. To mój obowiązek uświadamiać m.in. rodziców, którzy oddają mi dzieci pod opiekę. Nie ma przecież dnia, by na obozach jeździeckich w Polsce i na świecie ktoś nie spadł. To normalne i nierozerwalnie z jeździectwem związane. Ale nie wszyscy mają tego świadomość. Ostatnio zadzwoniła do mnie pewna mama i zapytała, czy musi kupić kamizelkę jeździecką dla swojego dziecka, bo to spory wydatek. Odpowiedziałem pytaniem na pytanie: a na ile wycenia pani życie i zdrowie dziecka? Rodzice często nie zdają sobie sprawy, że konie, nawet te najlepiej ułożone, nie są do końca przewidywalne. To zwierzęta płochliwe, uciekające, potrafią przestraszyć się byle czego, choćby spadającego listka. A wówczas pędzą na oślep, my tymczasem nie wiemy dlaczego, po co, dokąd. Pół biedy, jak koń zwiewa sam. Niebezpiecznie robi się, gdy na grzbiecie ma jeźdźca.
Ale kucyk zwiał sam!
– Sam, sam i nikomu nic nie zagrażało – śmieje się Marek Godzina. – To było na pokazach pod Wrocławiem. Popędził w pole kukurydzy, potem w las i ani widu, ani słychu. Wołamy, prosimy, tracimy też nadzieję. I nagle olśnienie: przypominam sobie, że w komórce mam nagrane rżenie konia. Może na coś się przyda – pomyślałem i włączyłem. Telefon zarżał raz, drugi, a po trzecim kucyk galopem do mnie przybiegł. I kto by się tego spodziewał?
Pewnie nikt. Psychologii koni człowiek uczy się całe życie. I nawet jeśli zaczyna mu się wydawać, że wie już o tych zwierzętach wszystko, potrafią zaskoczyć.
– I dlatego tak się nimi fascynujemy.
Piotr Dzięciołowski