Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

TĘSKNOTA UKOJONA WE ŚNIE

Jagna Kaczanowska – pięć w jednym: psycholożka, dziennikarka, pisarka, mama i amazonka. Jak sama przyznaje, nie ma wybitnego talentu do jeździectwa; bez koni jednak żyć nie potrafi.

Jagna Kaczanowska – pięć w jednym: psycholożka, dziennikarka, pisarka, mama i amazonka. Jak sama przyznaje, nie ma wybitnego talentu do jeździectwa; bez koni jednak żyć nie potrafi.

Konny rajd po Maroku z galopami brzegiem morza. Prędkości zawrotne, a pod siodłem konie rasy berberyjskiej. Wytrzymałe i szybkie; tak wiele mające przecież z rasy arabskiej. Ależ to była przygoda.

foto archiwum domowe JK

– Niezapomniana. Po powrocie z Maroka zaplanowaliśmy z przyjaciółmi kolejną konną wyprawę, tyle że do Azji. Wszystko już było przygotowane, bilety w kieszeni i… okazało się, że jestem w ciąży. Z wyjazdu nici. Kasa za samolot przepadła – Aerofłot nie przewiduje okoliczności nadzwyczajnych (śmiech). Ale marzenie pozostało. Prędzej czy później je zrealizuję.

I tylko szkoda, że nie na własnym koniu. Swój to swój, zwłaszcza jak się jest jeźdźcem tego jednego jedynego.

– Rzeczywiście najchętniej jeżdżę na swoim. Twierdzę nawet, że tzw. jeźdźcy jednego konia przyzwyczajają się do przyjemności odczuwania tego a nie innego ciała. Porównałabym to nawet do cielesnych doznań między ludźmi. To jest niesamowite. Pamiętam, jak po śmierci mojej pierwszej klaczy, Heroiny, szukałam jej ruchu pod siodłem u innych koni.

Heroina; foto archiwum domowe JK

Heroina trafiła do Jagny Kaczanowskiej w wieku trzech lat. Mało umiała, niestety jej nowa właścicielka też niewiele. Problemy były praktycznie z każdą czynnością, której od klaczy wymagała i to od pierwszego dnia znajomości.

– Może od drugiego. Znalazłam jej miejsce w stajni pod Legionowem. Kiedy właśnie drugiego dnia po raz pierwszy ją odwiedziłam, za żadne skarby nie chciała wyjść ze stajni. Poprosiłam o wsparcie właściciela. Ten skwitował moją prośbę stwierdzeniem, że to nie jego koń, że dla niego Heroina nie musi wychodzić, a jak ja chcę, żeby wychodziła to muszę sobie sama radzić.

Marokańskie stajnie; foto archiwum JK

I radziła sobie sposobami naturalnymi, które co prawda dopiero je poznawała, ale nawet elementarna wiedza w tym zakresie pomagała, by małymi krokami, bardzo powoli, jakoś z klaczą się dogadywać. Wszystko  rzecz jasna kręciło się wokół elementarnych relacji człowiek-koń i wszystko wymagało czasu. Akurat zabrakło go na szkolenie zatytułowane „wchodzenie do przyczepy”. A przydałoby się, bo przenosiła klacz do innej stajni. Wprowadzenie konia do bukmanki trwało wiele godzin. Ktoś ze stajni posłał nawet po znającego się na rzeczy kaskadera.

– Nie pamiętam, jak ten człowiek się nazywał… i dobrze dla niego. Ledwie przyjechał, a poprosił, żebym sobie gdzieś poszła. Miał mnie zawołać, jak tylko klacz znajdzie się w przyczepie. Głupia byłam to poszłam… i usłyszałam koszmarny ryk Heroiny. Nogi się pode mną ugięły, gdy zobaczyłam spanikowanego konia z rozerwanym kantarem, który o mało nie stracił oka. Podziękowałam „specjaliście”, dałam klaczy odsapnąć i siłami znajomych zaczęliśmy od początku. Wreszcie, po kolejnych kilku godzinach, zmęczona Heroina dała za wygraną. Zawiozłam ją do cudownej stajni ANKA RANCHO w Gliniance.

Z Białką w podwarszawskim ogrodzie; foto FAPA-PRESS

Tam pisarka zajęła się szkoleniem swojej klaczy metodami Pata Parellego. Ośrodek w Gliniance nie był docelowym przystankiem Heroiny. Kiedy dziennikarka przeprowadziła się pod Warszawę, zabrała ją ze sobą do Milanówka. Tam, w stajni Katarzyny Widalskiej klacz spędziła ostatnie lata życia.

– Trudno mi zapomnieć ten październikowy dzień 2010 roku. Kasia zadzwoniła o 4 rano. Telefon o takiej porze nie zwiastuje nic dobrego. Okazało się, że niestrawność zdiagnozowana u Heroiny poprzedniego dnia, przerodziła się w kolkę. Najszybciej jak mogłam, przewiozłam ją do Warszawy do dr. Jana Samsla. Zajął się nią, jak własnym koniem. Sama chciałabym być tak podejmowana przez lekarzy. Niestety na ratunek było za późno. Klacz odeszła.

Jagna płakała dzień w dzień. Nie mogła się odnaleźć. Rozpacz przybrała niewyobrażalny rozmiar. Amazonka wymyśliła sobie, że złagodzić jej ból może tylko spotkanie z Heroiną we śnie.

– I tak się stało. Przyszła, byłyśmy znów razem. Krótko, ale razem. Otrząsnęłam się. Tęsknotę ukoiłam w wyśnionym śnie.

Brego; foto archiwum domowe JK

Kilka miesięcy później zaczęła rozglądać się za innym koniem. Okazało się, że w stajni Katarzyny Widalskiej ktoś akurat sprzedaje trzyletniego, bardzo spokojnego wałacha rasy śląskiej. Kiedy pojechała ze znajomymi zobaczyć go, od razu do niej podszedł, pozostałych gości zignorował. To był pierwszy sygnał, że warto się tym zwierzem zainteresować. Kiedy dowiedziała się, że na imię mu Brego, a ona uwielbia Władcę Pierścieni Tolkiena, wiedziała już na pewno, że go kupi. Ale wtedy ostrzegła ją koleżanka: – on nic nie umie, nawet nie umie skręcać.

– Zdziwiona dosiadłam go. Rzeczywiście nic nie umiał, ale pode mną skręcał. Podobno jest coś takiego w zwierzętach, że gdy chcą zaskarbić sobie czyjeś serce, to zrobią więcej niż potrafią.

I tak znowu Jagna Kaczanowska stała się właścicielką młodego konia, co prawda ze znakomitym charakterem, ale wymagającym ogromnej pracy… u podstaw.

– Wyzwaniem dla niego było nawet przejście ze stępa do kłusa, o galopie nie wspomnę. Na szczęście na mojej drodze pojawiła się znakomita trenerka, czterokrotna medalistka mistrzostw Polski w ujeżdżeniu, Anna Piasecka. Wiele nas nauczyła: mnie i konia, a wymagania miała duże, oczywiście adekwatne do naszych rekreacyjnych ambicji. Nigdy nie zapomnę, jak na dzień dobry skrytykowała moje wsiadanie. Od tego zresztą zaczęłam u niej edukację. Kazała wsiadać, zsiadać, wsiadać zsiadać, bo jak mówiła: na konia trzeba wsiadać ładnie, a nie takt byle jak. Szlifowała nasze umiejętności bez względu na pogodę. Pamiętam jak zadzwoniłam do niej w przeddzień treningu i mówię: – jutro minus 15.  A pani Ania: – no to co? Nic, nic – wycofałam się rakiem, ale też uświadomiłam sobie: skoro trenerka może stać na mrozie godzinę, to ja mogę tę godzinę jeździć, zwłaszcza że na koniu cieplej.

Żeby jednak aż tak się „poświęcać”, trzeba konie kochać bez reszty. Ciekawe skąd właściwie wzięła się ta miłość w przypadku naszej rozmówczyni? Ona sama długo nie znała odpowiedzi.

Józef Kaczanowski w drodze na Kijów; foto archiwum domowe JK

–  Konie były w mojej głowie zawsze. Ale dlaczego? – zrozumiałam to dopiero jako osoba dorosła. Otóż któregoś dnia mój ojciec przyniósł od swojej siostry stare rodzinne fotografie. Było wśród nich zdjęcie dziadka Józefa Kaczanowskiego, które mu zrobiono na koniu podczas wyprawy na Kijów. Podniosłam się z wrażenia i zapytałam ojca tonem a to zaskoczonym, a to oburzonym, czemu nigdy nie opowiadał, że dziadek jeździł konno. – A bo wtedy wszyscy jeździli – skwitował.

I tak wnuczka poznała genezę swojej pasji. Serio, choć amatorsko, zaczęła uprawiać jeździectwo dopiero po maturze. Początkowo męczyły ją obawy, że mając przeszło dwadzieścia lat jest już na to za stara. Zmieniła zdanie, a zmobilizowała ją do tego osobista sytuacja. Nie do pozazdroszczenia.

– Studiowałam i pracowałam. Praca straszna, bo z szefową mobberką. Stres był tak duży, że wywołał u mnie astmę na tle psychicznym. Wtedy zrozumiałam, że muszę natychmiast coś w swoim życiu zmienić, bo polegnę. I rzuciłam robotę, a w głowie zaświtała mi najpiękniejsza z myśli: czas na konie!

I tak już trzecią dekadę z tymi końmi jest.

Piotr Dzięciołowski

 

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.