Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

MOIM GURU JEST ANDRZEJ ORŁOŚ

Wojciech Leończak: technik hodowca, instruktor jeździectwa, właściciel sześciu zimnokrwistych klaczy, pasjonat powożenia, szef „Stajni Mierzynek” w woj. warmińsko-mazurskim.

Foto PAULINA ROSA

Wojciech Leończak: technik hodowca, instruktor jeździectwa, właściciel sześciu  zimnokrwistych klaczy, pasjonat powożenia, szef „Stajni Mierzynek” w woj. warmińsko-mazurskim.

 Gdy pytam, czy może zrelacjonować jakieś przygody ze swojego jeździeckiego życia, odpowiada, że po to z końmi tyle pracuje i zawsze pracował, by przygód nie mieć.

Foto archiwum WL

            –  Człowiek ma tak wychować konie, by być ich pewnym niemalże w każdej sytuacji. Wymaga to oczywiście ciężkiej pracy, cierpliwości i systematyczności. Także czasu. Jeśli go nie masz, nie kupuj konia. Nie może być tak, że wsiadasz tylko wtedy, kiedy najdzie cię ochota, a pozostały czas wierzchowiec będzie spędzał na pastwisku i odpoczywał. Bo odpoczywając nie tylko zapomina, czego się od niego wymaga, ale traci kondycję. Moje konie, które chodzą i w bryczce, i obrabiają ze mną trzynastohektarowe gospodarstwo, są zawsze w formie. Do tego stopnia, że jak trzeba było parą pokonać prawie sto kilometrów jednej doby, to pokonały i nic im się nie stało.

Foto FAPA-PRESS

            Taka wyprawa to właśnie przygoda, do tego z happy endem.

            –  E, takich to mam sporo, jak choćby ta z 1993 roku, kiedy zimą jechałem z klaczą do ogiera trzydzieści kilometrów. Niby nic, ale było minus 30 stopni Celsjusza. Jak zajechałem na miejsce to ludziska patrzyli na mnie jak na kosmitę, bo szron miałem na całej twarzy i ledwie co widziałem. Ale daliśmy radę.

            Klacze pana Wojciecha sprawdzają się w najrozmaitszych sytuacjach. Przy okazji Dnia Woźnicy w Smolajnach zajęły cztery pierwsze lokaty, a w próbie dzielności trzy kobyły otrzymały ocenę wybitną.

Foto archiwum WL

            – I to dla hodowcy największe wyróżnienia. Zawsze mówię, że jeśli w danym roku wyjdzie mi na najwyższym poziomie choć trzy razy to, co sobie założyłem, to jestem w siódmym niebie. Żal tylko, że coraz słabsza konkurencja, coraz mniej zimnokrwistych koni, a te resztki, które się hoduje to głównie na mięso. Wykorzystywanie ciężkich koni pociągowych w pracy odchodzi do lamusa. Przykro.

            Ale Wojciech Leończak nie od razu zajmował się końmi zimnokrwistymi. Na początku hodował koniki polskie, hucuły, rasy szlachetne. To na nich uczniowie poznawali tajniki dosiadu w prowadzonym przez niego ośrodku rekreacyjnym. Sam też dużo jeździł wierzchem, niestety stan zdrowia pozbawił go możliwości uprawiania jeździectwa z siodła. Wtedy zajął się powożeniem, pracuje z młodymi końmi, przygotowuje innym konie do bryczek, uczy powozić. Ma np. takiego kursanta, który myślał, że w dwa miesiące opanuje sztukę trzymania lejc. Poznaje ją już cztery i przyznaje, jak wiele jeszcze musi się nauczyć.

Foto archiwum WL

            – Bo jeśli kogoś uczę to staram się robić to rzetelnie, jak czynił to mój guru, Andrzej Orłoś w Kadynach. Postać wybitna. Trener i zawodnik. Złoty medalista Mistrzostw Polski w ujeżdżeniu, w skokach, WKKW. Mawiał: nie ma złych koni, są tylko niedobrzy jeźdźcy. To był profesor nad profesorami. U niego wszystko było ważne, każdy detal. U mnie więc też.

            A na kurs do Orłosia Leończak załapał się cudem. Nie było już wolnych miejsc, a że w tamtych, dziewięćdziesiątych, latach zaledwie trzy ośrodki w Polsce organizowały szkolenia na instruktorów, dostać się na nie było naprawdę trudno.

            – Błagałem trenera na kolanach i ubłagałem. Przyjął mnie, co wcale nie znaczyło, że ukończę szkolenie z pozytywnym wynikiem.

            Ukończył, choć nie wszyscy zdali, ale też i poziom był nadzwyczaj wysoki, jak to u Orłosia.

– Trener najpierw przeprowadzał kwalifikacje na kurs. Sprawdzał nie tylko umiejętności jeździeckie, ale zdolności pedagogiczne. Nie miałeś, to do widzenia. Ewentualnie można było zostać na zajęciach, ale bez szans na dopuszczenie do egzaminu.

Foto FAPA-PRESS

Wojciechowi Leończakowi wiele dały lata spędzone przy koniach w Niemczech.

            – Tak, miałem okazję podglądania innych fachowców, w kraju niestety trudno trafić na kogoś, kto wie i umie bardzo dużo, kto zaproponuje nowe metody pracy. W sumie więc własnymi sposobami, których nie zdradzam, podnoszę moje umiejętności w szkoleniu koni i powożeniu. Wszystko robię sam. Czy mam zaprząc jednego konia czy trzy nie korzystam z luzaków, pomocników. I okazuje się, że można. Ale choć jestem doświadczonym koniarzem, zdaję sobie doskonale sprawę, że jeszcze się taki nie narodził, który wiedzę hipiczną posiadłby absolutną. Dlatego wciąż trzeba się uczyć! (hnk)

 

 

 

 

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.