Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

ODSZEDŁ KRZYSZTOF KOWALEWSKI (1937-2021)

Wybitny aktor teatralny, filmowy, radiowy, telewizyjny. Niezapomniany pan Sułek. Był też koniarzem, jeździł wierzchem nie tylko z racji obowiązków zawodowych. Oto jego jeździeckie wspomnienie:

 

KRZYSZTOF KOWALEWSKI; foto FAPA-PRESS

Wybitny aktor teatralny, filmowy, radiowy, telewizyjny. Niezapomniany pan Sułek. Był też koniarzem, jeździł wierzchem nie tylko z racji obowiązków zawodowych. Oto jego jeździeckie wspomnienie:

 NAWET OGIEROM MUSI SIĘ CHCIEĆ

Zagłoba; foto FAPA-PRESS

– Weź Antenę – zaproponował Bolesław Sawiński, jeden z moich znakomitych nauczycieli ze Stadniny Koni w Kadynach. Zachwalał przy tym, jak spokojna to klacz, świetnie ujeżdżona i jak wspaniale nosi. Dosiadłem jej więc bez najmniejszych obaw. Kiedy jednak Antena poczuła na grzbiecie obcego faceta, odwróciła łeb i wymownym spojrzeniem dała do zrozumienia, że ta przejażdżka nie ma sensu. Rzecz jasna nie zareagowałem na wyssane z kopyta wątpliwości, zostałem jednak za to ukarany. Klacz położyła się na brzuchu, a ja wylądowałem nad nią w strzemionach i nie wiedziałem co robić. Za radą Bolesława, delikatnymi ruchami wodzy udało mi się ją przywrócić do stanu używalności. Podczas spaceru spisywała się już rewelacyjnie, pewnie zrozumiała, kto tu rządzi. 

W Kadynach miałem dziesiątki przygód, niezapomnianą z Piotrem i Markiem Milbratami. Wybraliśmy się w teren bez wiedzy dyrektora Stadniny, Tadeusza Kisielnickiego. Przejażdżka z rodzaju tajnej przez poufną od razu podniosła nam adrenalinę. Ruszyliśmy jednak wolnym stępem, potem było trochę kłusa, jakiś szybszy galop, ale taki bez przesady. Ot rekreacyjny spacer w siodle bez wariactw, szaleństw, popisów. W pewnym momencie przystanęliśmy przed zamkniętym przejazdem kolejowym. Kiedy po minucie, może dwóch, szlaban poszedł w górę, Piotrek wrzasnął na całe gardło: teeeeeraaaaaaz!  Nim zorientowałem się, o co chodzi, pędziliśmy już cwałem wzdłuż torowiska ścigając się z pociągiem do najbliższej stacji. Szlak wiódł poboczem wyłożonym tłuczniem. Ceglane drobiny z ogromną siłą waliły po oczach, czole, nosie, policzkach. Piotrek miał się znakomicie, bo prowadził, za to Marek i ja cierpieliśmy okrutnie. Dobrze, że nie na darmo, pociąg został w tyle. Spektakularny sukces uczciliśmy w obskurnym miejscowym barze. W drodze powrotnej Piotrek zaproponował byśmy pojechali lasem. Zaczęło jednak lać, rozpętała się straszliwa burza z piorunami. Z chwili na chwilę przyspieszaliśmy, by jak najszybciej dotrzeć do stajni. Nagle znalazłem się z koniem w głębokiej błotnej kałuży. Wrażenie niesamowite. Wierzchowiec przebierał nogami, jakby pędził co sił, a staliśmy w miejscu. Trwało pewnie kilkanaście sekund nim wreszcie udało mu się wyskoczyć z pułapki. Zmordowani dotarliśmy do Stadniny. Piotrek znowu po kryjomu wprowadził konie do boksów. Dyrektor może i nawet czegoś się domyślał, ale niczego nie dał po sobie poznać. W sumie szkoda, bo nie mogłem się pochwalić tym nie lada wyczynem. Przecież dla mnie był to wielki sprawdzian hipicznych umiejętności. 

Z Bohunem – Aleksandrem Domogarowem; foto FAPA-PRESS

Nigdy nie myślałem, że w siodle może spotkać mnie jeszcze coś bardziej ekscytującego. A jednak. Na Legii przy Kozielskiej dosiadałem kapitalnie ujeżdżonej, a przede wszystkim rewelacyjnie skaczącej Gardy. Wystarczyło, by znalazła się vis a vis przeszkody, a żadna siła nie była w stanie już jej powstrzymać. Wielokrotnie więc przestrzegano mnie, bym uważał i miał oczy dookoła głowy. Miałem… do czasu. Stacjonata wyrosła dokładnie naprzeciwko nas. Garda ruszyła niewiarygodnie przyspieszając, wtem wybiła się i przepięknym lobem pofrunęła nad drągami zawieszonymi 140 centymetrów nad ziemią! Dla mnie to jak konkurs potęgi skoku. Pogubiłem strzemiona, ale nie spadłem. 

Zleciałem za to z Iloraza. To dopiero był wariat. Strzelanie z zadu miał we krwi. Takie hobby. Uwielbiały go trenujące w Legii dzieciaki. Patrzyłem na nie z zazdrością, gdy jeździły na nieobliczalnym zwierzu, nie robiąc sobie absolutnie nic z jego zachowania. Trzymały się, jak przylepione, a im efektowniej wymachiwał tylnymi nogami, tym miały większą frajdę.

 Przy Kozielskiej dosiadłem też klaczy, dzięki której zyskałem uznanie wybitnego trenera, mniejsza o nazwisko. Bił mi brawo, kiedy legijne tereny przemierzałem cwałem sprawiając wrażenie doskonale panującego nad koniem. W rzeczywistości nie miałem nic do powiedzenia, klacz pędziła na oślep w stronę ogierów, które wyczuła w drugim końcu ujeżdżalni. Szczęście, że te zlekceważyły jej wzdychania, bo cało bym z tych miłosnych igraszek nie wyszedł.

 Widać nawet ogierom musi się chcieć. Przekonałem się o tym także podczas zdjęć do Potopu (1974 r.) w reż. Jerzego Hoffmana. Na ukraińskim planie, gdzie temperatura dochodziła do 42 stopni w cieniu, wierzchowce płci brzydkiej stały, jak zahipnotyzowane. Szwędające się wokół filmowe klacze nie dawały jednak za wygraną, zaczepiały znudzonych facetów dosłownie się o nich ocierając. Ci, spuściwszy głowy, zasmuconym spojrzeniem błagali: litości, tylko nie dziś!

 Ciekawe jednak, że nawet najwyższa temperatura nie była w stanie uśpić czujności mojego „potopowego” Avona na widok ogiera dosiadanego przez Leszka Teleszyńskiego. Wystarczyło, że spostrzegł go z odległości kilkudziesięciu metrów, a już wyciągał szyję i szczerzył zębiska. To było coś nieprawdopodobnego, zwłaszcza że pod siodłem zachowywał się nadzwyczaj spokojnie. Mówiłem o nim anioł nie zwierz. Emanował nienawiścią tylko wobec tego jednego jedynego ogiera. Nie wiem, co by się stało, gdyby znalazły się w zasięgu swoich kopyt i pysków. 

Z Longinusem Podbipiętą – Wiktorem Zborowskim; foto FAPA-PRESS

Kontakty z końmi w filmie miewałem wielokrotnie. Pierwsze, przypadkowe już w szkole teatralnej, gdy wraz z grupą studentów zostaliśmy wynajęci w charakterze statystów do Krzyżaków (1960 r.) w reż. Aleksandra Forda. Pamiętam szczególny powrót z planu. Ubłagaliśmy masztalerza, by pozwolił nam stępem pokonać trzykilometrową trasę do stajni. Zgodził się. Z radości chłopcy zapomnieli podciągnąć popręgi i po kolei lądowali pod brzuchami. Chwilę później, już w drodze, przestało być tak śmiesznie. Kilka koni wyczuwając, że zbliża się pora obiadu, poniosło. Któryś z jeździeckich opiekunów przesiadł się wtedy do gazika i jadąc równolegle z pędzącym na przedzie, wrzeszczał wniebogłosy: trzymaj się sk…u trzymaj, bo mnie zamkną! Statysta spadł dopiero przed stajnią, dzięki Bogu nic mu się nie stało.

 Do nieszczęścia mogło za to dojść w Polskich drogach (1976 r.) w reżyserii Janusza Morgensterna. Najpierw jakiś kretyn kazał nam podczas nalotu galopować drogą z porozbijanych płyt betonowych, później inny debil uruchomił ładunki wybuchowe nie w tym miejscu, w którym pierwotnie planowano. Akurat leżeliśmy z Kazimierzem Kaczorem i Karolem Strasburgerem w leju po bombie. Ponad naszymi głowami stały konie. Kiedy za ich zadami nastąpił niespodziewany wybuch, spłoszyły się i przegalopowały po nas. Cud, że wyszliśmy bez szwanku. 

Strach pomyśleć, jak często zdarza się, że sceny z udziałem koni nie są należycie przygotowane i to albo z głupoty, albo z oszczędności i pośpiechu. Najmniej zastrzeżeń miałem do planu Ogniem i mieczem (1999 r.) w reżyserii Jerzego Hoffmana. Tam, mam wrażenie od strony bezpieczeństwa grało, jak grać powinno. Niestety jeden dzień filmowy okazał się dla mnie zbyt forsowny. Po dziewięciogodzinnej ucieczce przed Tatarami wysiadł mi kręgosłup. Od tamtej pory już konno nie jeżdżę. Żałuję, zwłaszcza że kupiłem sobie przepiękne holenderskie siodło i nawet go nie wypróbowałem. Może z czasem pogalopuje w nim moja siedmioletnia córeczka..

Piotr Dzięciołowski

(Fragment mojej książki „Koń mi robił za kołyskę”. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2007).

 

 

 

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.