Jarosław Pogodziński: z wykształcenia inżynier mechanik, z zamiłowania koniarz, trener, niegdyś uczestnik międzynarodowych zawodów WKKW, w tym trzygwiazdkowych w kraju i za granicą, kilkukrotny mistrz Warszawy i Mazowsza. Wspólnie z żoną Ewą, dziennikarką, prowadzą ośrodek jeździecki FC DĄBROWICA specjalizujący się w treningach wukakawistów.
Studiował na Politechnice Warszawskiej. To istotna informacja w jego życiorysie, choć wcale nie z racji naukowych. Ledwie został studentem, dowiedział się, że zamiast odbywania tradycyjnych zajęć wychowania fizycznego, może je zaliczać biorąc lekcje jazdy konnej w TKKF „Podkowa”. Skorzystał bez wahania, zwłaszcza, że o koniach już coś wiedział. Jako czternastolatek spędzał wczasy w siodle, później jeździł sporadycznie to tu, to tam. Na studiach hobby potratował serio, zapisał się do Uczelnianego Klubu Jeździeckiego PW. Wakacje spędzał na studenckich obozach jeździeckich. Najpierw jako uczestnik, potem instruktor, w końcu kierownik.
– I to właśnie w studenckim czasie poczułem, że bez koni nie da się żyć, co udowadniam wszem wobec po dziś dzień. Ileż wspomnień, ileż przeżyć, ileż przygód! Jedne ciekawsze od drugich. Jakbym zaczął opowiadać, to nie wiem, kiedy bym skończył.
– Poproszę przynajmniej jedną.
– A jak jedną, to o koniu, który zwiał nam z obozowej bazy pod Zamościem. Spłoszył się i pogalopował w nieznane. Szukamy, szukamy, mijają dni i noce. Ktoś wpadł na pomysł, by szukać… z powietrza. Z miejscowego aeroklubu wynajęliśmy kukuruźnika – ależ to był gruchot i tak głośny w środku, że nasze radia CB na nic się przydały. Z pilotem zabrała się moja żona, ja szukałem uciekiniera z poziomu lądu. Niestety akcja zakończyła się niepowodzeniem. Po kolejnych kilku dniach przestaliśmy wierzyć, że konia uda się odnaleźć, choć wici rozpuściliśmy chyba wszędzie, nawet okoliczne komisariaty wiedziały o naszej zgubie. Szczęśliwie, po dwóch tygodniach zgłosił się na policję pewien rolnik i oznajmił, że przybłąkał się do niego koń; niestety nie daje do siebie podejść. Od słowa do słowa okazało się, że chłop na dzień dobry przywiązał konia łańcuchem do jabłonki, a jak łańcuch zwierzaka pokaleczył, to konisko zaczęło się obawiać kolejnych bliskich spotkań z nieznajomym. Wiele wskazywało, że to może być nasz uciekinier i był! Przemierzył samotnie czterdzieści kilometrów. Z racji odległości i pory dnia – a zapadał zmierzch, kiedy się tam znaleźliśmy – zamówiłem koniowóz. Nie, nie taki, jakim dziś się wozi konie. To było trzydzieści lat temu. Przewoźnik przyjechał starem, zwykłą ciężarówką z plandeką, nawet trapu nie miała.
– Jak tam konia wprowadzimy? – zapytałem.
– Normalnie. Tu jest górka, tam dołek, ustawię odpowiednio samochód i raz dwa koń wskoczy.
– Wątpiłem, zwłaszcza że przewoźnik tak postawił auto, iż platformę od ziemi dzielił co najmniej metr wysokości. Ale koń – zrezygnowany, zmęczony, mający wszystkiego dość – wskoczył do ciężarówki niemal sam z siebie, jakby wiedział, że tak ma zrobić. Nie mogłem uwierzyć. On pewnie też.
Historia z happy endem. Po latach jest co opowiadać, choćby trenowanym przez Jarosława Pogodzińskiego jeźdźcom. Wśród nich są też jego córki: Zosia i Hania: medalistki i uczestniczki międzynarodowych dwu i trzygwiazdkowych zawodów WKKW, mistrzostw Europy Juniorów, członkinie kadry Polski. Zosia jest aktualną mistrzynią Warszawy i Mazowsza Seniorów WKKW, a Hania została powołana do kadry Mazowsza na rok 2022. Laury zdobywają też inni podopieczni reprezentując czy to kadrę, czy też założony przy Ośrodku klub UKS Akademia Jeździectwa. Wiele wskazuje, że w przyszłości zawodniczką będzie trzecia córka Ewy i Jarosława, siedmioletnia Basia, już amazonka. I co najważniejsze: pogodna jak mama, tata i siostry!
– Bo nasza pogodność w codzienność nazwiskiem wpisana – mówi Jarosław Pogodziński. – Dobry nastrój, dobry humor są znakami firmowymi rodzinnego klanu i rodzinnego ośrodka FC DĄBROWICA.
A jak się pod takimi znakami galopuje, wiedzą najlepiej ci, którzy z POGODNYMI wsiadają w siodło na co dzień i od święta. (hnk)