Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

O Rotomacie, Baśce i… środku wyrazu

tutaj jest tekst alternatywny

Piotr Michnikowski z jedną ze swoich rzeźb. Foto: FAPA-PRESS

Piotr Michnikowski: artysta rzeźbiarz, gitarzysta, autor piosenek, miłośnik koni, organizator końskich warsztatów plastycznych. Złoty medalista mistrzostw środowisk twórczych w ujeżdżeniu.

Startuje niezwykle rzadko. Ważniejsze jest dla niego obcowanie z końmi, niż zdobywanie laurów. Fascynuje się tymi zwierzętami od lat dziecięcych i nikt, nawet on sam nie wie, dlaczego. Może zainteresowanie zrodziło się za sprawą westernów wyświetlanych w TV. Wszystko wokół przestawało istnieć, gdy na szklanym ekranie pojawiali się kowboje pędzący na mustangach. A na ile mocno świat wierzchowców zawładnął dziecięcym umysłem, niech świadczy, że pierwszy w jego życiu rysunek i pierwsza rzeźba (gliniana) przedstawiały konia.
Ile stworzył do tej pory „końskich” rzeźb nie sposób zliczyć. Są wśród nich małe i całkiem duże, mierzące nawet kilkadziesiąt centymetrów wysokości. Jedne odlane w brązie, inne wypalone w ceramice. Jedne obrazują konia samotnego, inne z jeźdźcem na grzbiecie, jeszcze inne w pracy na roli…
Ale żeby nie było nieporozumień: nie jestem rzeźbiarzem koni, jestem artystą rzeźbiarzem, który do wyrażania uczuć, odczuć, treści, używa m.in. postaci konia, jako jednego z wielu środków wyrazu. A że to środek ze wszech miar sympatyczny, przekonywałem się niejednokrotnie na własnej skórze, choćby przyjaźniąc się z Rotomatem i z Baśką.
Pierwszy był przepięknym arabem ze służewieckiego klubu „Forward”. Poznawał swojego jeźdźca nawet po krokach, charakterystycznym tupocie podkutych oficerek. Wystarczyło, że Piotr Michnikowski przekraczał próg stajni, a koń już radośnie rżał. Darzyli się ogromnym zaufaniem. Jakież więc było zaskoczenie naszego bohatera, gdy pewnego razu koń chwycił go w boksie zębami za kołnierz skórzanej kurtki, rozbujał i… rzucił w kopę siana.
Nie zdążyłem dobrze pomyśleć, a on już stał nade mną okrakiem i patrząc mi w oczy śmiał się od ucha do ucha. Śmiał się pełną gębą nie pozostawiając najmniejszych wątpliwości, że to tylko żarty.
Żartować lubiła też Baśka.
Uciekała z gospodarstwa, a ja musiałem ją gonić. Jeśli zorientowałem się w jej zamiarach odpowiednio wcześnie, gnałem co sił do najbliższego skrzyżowania i tam ją łapałem. Najczęściej jednak to Baśka pierwsza docierała do owego skrzyżowania i wtedy role się odwracały – ona czekała na mnie. Wystarczyło jednak, że zbliżałem się o trzy metry, a już jej nie było. Po chwili znowu przystawała.
Któregoś razu Baśka zniknęła bez śladu. Piotr Michnikowski odnalazł ją dopiero następnego dnia w wiosce za wielką górą. Była poważnie kontuzjowana. Ranę trzeba było jak najszybciej zaszyć, niestety bez znieczulenia, bo weterynarz takim środkiem nie dysponował – peerelowska rzeczywistość. Klacz trzymało podczas zabiegu sześciu ludzi.
Nigdy nie zapomnę, jak płakała z bólu, a ja ocierałem jej wielkie końskie łzy.
Na szczęście wyzdrowiała i nadal mogła towarzyszyć swojemu jeźdźcowi w przejażdżkach w teren; takich bez celu, ale również tych na pocztę czy do sklepu. Tam w Beskidzie Niskim, gdzie mieszkali, wszędzie mieli daleko. Tak daleko, że jak można było jechać na skróty, to jechali… zimą np. przez zamarzniętą rzekę. Za którąś przeprawą zaczął pękać lód.
Obleciał mnie wtedy strach; Baśkę zresztą też, ale kiedy w końcu dotarliśmy na drugi brzeg, poczułem się niczym Sienkiewiczowski bohater.
Takie doznania i przygody sprawiają, że koń, jako artystyczny środek wyrazu, wydaje się jak najbardziej oczywisty.
Tekst i zdjęcie:
Piotr Dzięciołowski/ FAPA-PRESS

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.