Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

A CYGANIE NIE CHCIELI GO PORWAĆ

Jerzy Ożga, hodowca, właściciel ośrodka jeździeckiego „Buffalo Bill” w Jantarze: z Wandą Wasowską wywoływał nocą duchy […]

JERZY OŻGA; FOTO: FAPA-PRESS

 

Jerzy Ożga, hodowca, właściciel ośrodka jeździeckiego „Buffalo Bill” w Jantarze: z Wandą Wasowską wywoływał nocą duchy, autobusem przerobionym na koniowóz wjechał na Plac Czerwony, kazachskimi stepami przepędzał konie i byki…

Konie ma tak ułożone, że mogą ich dosiadać nie tylko doświadczeni jeźdźcy, także nowicjusze. Dają się kłaść, wskakiwać na siebie od tyłu, na zawołanie właściciela strzelają z zadu, czym podczas licznych pokazów i przedstawień, rozśmieszają rzesze gapiów. W ośrodku „Buffalo Bill” jeździeckie szlify zdobywają dzieci i dorośli, a wśród nich m.in. bezrobotni, którzy w ramach programów aktywizacji zawodowej przygotowują się do pracy w stajniach. Z przejażdżek w Jantarze korzystają także niepełnosprawni. Od kilku lat wakacje spędza tam m.in. Agnieszka, studentka mieszkająca na stałe w USA, która z bezwładem nóg dosiada konia na specjalnie skonstruowanym w Polsce siodle. Wraz z pełnosprawnymi jeźdźcami uczestniczy w rajdach brzegiem morza, lasem, malowniczymi szlakami Mierzei Wiślanej.
Jerzy Ożga  wspólnie z Aliną Mianowską założyli „Buffalo Bill” blisko dziesięć lat temu. Ona nie miała wcześniej z końmi nic wspólnego, on przeciwnie. Obcował z nimi od wielu dekad, a tym, czym się zajmował, mógłby ubarwić życiorysy gromady koniarzy. Sporo czasu spędził na państwowej posadzie w Stadzie Ogierów w Braniewie. Pełnił tam stanowiska zastępcy dyrektora, głównego specjalisty do spraw hodowlanych oraz, a może przede wszystkim, bo ma z tej racji ogromną satysfakcję – trenera i zawodnika sekcji jeździeckiej, którą sam stworzył.
Moi podopieczni spisywali się na tyle nieźle, że trafiali do kadry juniorów – wspomina Ożga – mam się więc z czego cieszyć, ale też miałem znakomitych nauczycieli, m.in. Andrzeja Orłosia, Edwarda Perzynę, Piotra Piaseckiego i Wandę Wąsowską, która na kursie instruktorów sportu kazała mi po 7 godzin dziennie jeździć na oklep. W ramach relaksu, z obolałymi czterema literami, wywoływałem z nią po nocach duchy. Piotr Piasecki, kazał mi natomiast zjadać jajecznicę z jajek, które wygrał na zawodach w Drzonkowie. Takie były nagrody. Piotrek wygrał 600 jaj!

HOP I JESTEŚ NA KONIU!; FOTO: FAPA-PRESS

Sportową przygodę przerwała transformacja ustrojowa. Stado w Braniewie miało się coraz gorzej, Ożga myślał o zawiązaniu spółdzielni pracowniczej, ale nie znalazł chętnych. Zaczął więc działać na własną rękę handlując końmi z Rosjanami. Od Stada Ogierów w Kwidzynie odkupił autobus przerobiony na koniowóz. To właśnie nim, już  w trakcie swojej jakiś czas trwającej działalności, zwiedzał Moskwę i znalazł się na Placu Czerwonym, na którym to miał na niego czekać przedstawiciel wytwórni filmowej MOS-FILM, oferujący mu sprzedaż 10 koni. Niestety oferent się wycofał. Na szczęście inni kontrahenci byli słowni.
Sprowadzałem konie nie tylko dla odbiorców indywidualnych, także dla instytucji. Dwadzieścia sprzedałem np. policji konnej w Gdyni.
W ciągu kilku lat przez jego ręce przewinęło się ponad 2 tysiące wierzchowców. Granicę z Polską przekroczyło jednak tylko 500. Zdecydowaną większość, zaraz po zakupie, sprzedawał na terenie Rosji. Wynajęcie tam stajni było znacznie tańszym rozwiązaniem niż przewożenie zwierząt tysiące kilometrów nad Wisłę. Chętnych na konie miał m.in. ze Szwecji, Niemiec, Danii. W pierwszym okresie wzięciem cieszyły się kłusaki orłowskie skrzyżowane z amerykańskimi.

PRZEZ RĘCE JERZEGO OŻGI PRZEWINĘŁO SIĘ PONAD 2 TYSIĄCE KONI, DZIŚ MA 30, KTÓRE UDOSTĘPNIA MIŁOŚNIKOM JEŹDZIECTWA; FOTO: FAPA-PRESS

Z czasem przestały być atrakcyjne. Dowiedziałem się natomiast, że zainteresowaniem powinny cieszyć się dziko żyjące konie kazachskie; oczywiście przed sprzedaniem musiałbym je nie tyle ujeździć, co przyzwyczaić do obecności człowieka. To dopiero było wyzwanie, podjąłem je bez chwili wahania, choć nie zdawałem sobie do końca sprawy, co mnie czeka. Najtrudniejsze okazało się wyławianie z kilkusetkonnego tabunu tylu sztuk, ile akurat potrzebowałem np. 50-70-100. Doświadczenie niesamowite. Ta masa zwierząt zachowywała się jak jeden organizm. Kiedy próbowałem wraz z pomagającymi mi Kazachami zbliżyć się i rozpędzić stado, by możliwym było łapanie po jednym osobniku, kopały, gryzły i krzyczały. To był prawdziwy krzyk! Tylko tam taki słyszałem. Gdy w końcu udawało nam się odseparować część koni i umieścić je w prowizorycznej zagrodzie, tak silnie napierały na ogrodzenie, że żerdzie pękały jak zapałki i  zwierzaki w ułamku sekundy dołączały do stada, z którego je wyciągnęliśmy. Niejednokrotnie aż tydzień traciłem na skompletowanie odpowiedniej liczby koni i błyskawiczne ich cywilizowanie, czyli „zapoznawanie z dosiadem”. A wyglądało to tak: czterech ludzi na długich sznurach (à la uwiązy) trzymało osiodłanego wierzchowca, a ja z góry spuszczałem się na linie i kiedy zajmowałem w siodle odpowiednią pozycję, dawałem znak, że jestem gotów. Wtedy moi ludzie zwalniali uwiązy, ja wydzierałem się heja! i przed siebie. O dziwo, ani razu nie spadłem, choć niejednokrotnie wywracałem się z koniem, gdy potykał się o większy kamień albo wpadał w dziurę. Cud, że żyję; mało tego, nawet niczego sobie nie złamałem.
Zebrane stado trzeba było przeprowadzić w bardziej zaludnione rejony, gdzie istniała szansa znalezienia nabywców. Sam Ożga nie byłby w stanie tego dokonać. Zaczął więc organizować 10-cio dniowe rajdy konne połączone ze spędem. Przemierzał ze swoimi ekipami nawet po 50 kilometrów dziennie. Po dotarciu na metę, ekipy turystów wymieniały się. Jedną kiedyś zaaresztowano, bo milicja była przekonana, że to szajka grasujących w okolicy koniokradów. Skończyło się happy endem.
Na początku przeganialiśmy tylko konie, ale w pewnym momencie dostałem propozycję, by za jednym zamachem przeprowadzać również dwuletnie byki. Stada liczyły po sto sztuk. Czemu nie? – pomyślałem. Będę się czuł jak prawdziwy kowboj, a dla moich turystów to przecież dodatkowa atrakcja. Szło znakomicie poza pierwszym spędem, którego tempo okazało się dla bydła zbyt duże. Schudły w drodze i ich waga zaczęła nijak się mieć do zapisanej w dokumentach przewozowych. Zmalała o… trzy tony! Ktoś musiał za to zapłacić. Nietrudno się domyśleć, że wypadło na mnie.

SPOKOJNIE, KONTROLUJĘ SYTUACJĘ; FOTO: FAPA-PRESS

Doświadczenie, jakie Jerzy Ożga zdobył zajeżdżając dzikie konie, sprawiło, że postanowił wziąć udział w amerykańskim rodeo. Może zostałby pierwszym Polakiem z mistrzowskim tytułem. Z niewiadomych powodów odmówiono mu wizy. Szkoda! Ale świat i tak o nim usłyszał. W 1995 roku w Poznaniu na Mistrzostwach Świata w Powożeniu Zaprzęgami w ramach pokazu przedaukcyjnego, zaprezentował trojkę zaprzęgniętą w kłusaki orłowskie. Zrobił wrażenie. Siedząc na koźle żałował tylko, że nie widzi tego wyczynu jego babcia, Jolanta Brzoskowska, która od zawsze kibicowała mu w jeździeckiej pasji i która sama przed wojną w Prusach Wschodnich jeździła wierzchem. Była natomiast świadkiem i duma ją rozpierała, gdy wnuk na swoje trzydzieste urodziny, pokonując przeszkodę wysokości dwóch metrów, wygrał konkurs potęgi skoków w Golubiu.
Za sprawą babci, ale nie tylko jej, konie chodziły mi po głowie od najmłodszych lat. Miałem je w genach a miałem. Brat ojca, Jan Ożga był oficerem, absolwentem toruńskiej szkoły artylerii konnej, dosiadał kasztanki Tamary. Jak dostałem od kogoś figurkę przedstawiającą konia, chrzciłem ją Tamarą. Po wojnie Jan pracował w Stanach przy zajeżdżaniu mustangów. Koniarza miałem też w rodzinie od strony mamy. Brat mojego dziadka, Bronisława Rutkowskiego, Antoni hodował pod Łasinem remonty dla wojska. W jego stajniach było ze sto wierzchowców.

Mały Jerzyk od najmłodszych lat lubił patrzeć na konie, a okazji mu nie brakowało. Babcia bowiem w  Kowalewie Pomorskim, gdzie mieszkali, zawiadywała najprawdziwszym młynem, przed którym ustawiały się długie kolejki furmanek załadowanych zbożem. Ileż to razy, gdy rolnicy po załatwieniu interesu szli do pobliskiej knajpy na kielicha, on wskakiwał wtedy na którąś z ciężkich kobył i czuł się najszczęśliwszy w miasteczku. A co przeżywał, gdy przez Kowalewo przejeżdżały tabory cygańskie, tylko on wie. Każdego roku w maju biegł na drogę i czekał, kiedy tylko na zakręcie ukaże się ten pierwszy najwspanialszy wóz, bo zaprzęgnięty w siwka i karego… Wóz obwieszony garnkami, kubłami i patelniami.
A kiedy Cyganie rozbijali na noc swój obóz, zakradałem się w pobliże, by ich obserwować. Ależ im zazdrościłem nie tylko przepięknych koni, ale tego, jak mi się wydawało dziecięcymi oczami, bajecznego, kolorowego życia. Mama po wielokroć ostrzegała mnie, że Cyganie porywają dzieci, ale ja się tym zupełnie nie przejmowałem. Przeciwnie: marzyłem, by tak się stało. Niestety. A chciałem tego m.in. dlatego, że choć byłem małym chłopcem, zdawałem sobie sprawę z ich wolności – z tego, że nic nie muszą, nawet chodzić do szkoły.

PROSZĘ UWAŻAĆ: ZARAZ SIĘ POŁOŻY; FOTO: FAPA-PRESS

Gdyby spełniło się szczenięce marzenie, zapewne chłopak znacznie wcześniej nauczyłby się jeździć konno, a tak okazja nadarzyła się dopiero, gdy był na studiach, na wydziale zootechniki bydgoskiej ATR. Jego kolega, już wówczas zawodnik kadry Polski, Michał Masłowski miał kilka własnych koni, co na tamte czasy – lata siedemdziesiąte – było ewenementem. Studenci szybko się polubili i wzajemnie sobie pomagali. Ożga zdawał za Masłowskiego matematykę, której tamten nie cierpiał; Masłowski rewanżował się udostępnianiem koni, które ten uwielbiał.
Za zarobione pieniądze w spółdzielni studenckiej kupiłem od koniuszego z Myślęcinka stare bryczesy i ciężkie jak diabli oficerki. Nie miałem pojęcia, że bywają nieporównywalnie lżejsze. Sprzedano mi je właśnie dlatego, że nie nadawały się do noszenia. Ale skąd ja to mogłem wiedzieć? Najważniejsze, że miałem strój, konia do dyspozycji, jeździć mogłem do woli. Z każdym miesiącem wydawało mi się, że robię niewyobrażalne postępy. Kiedy po studiach trafiłem do Stada w Braniewie, byłem przekonany, że w siodle radzę sobie genialnie, że już lepiej nie można. Gdy jednak zobaczył moje wyczyny dyrektor Stada Edward Perzyna, złapał się za głowę, pokręcił nosem i zaraz skierował na kurs. Resztę już znacie: cztery bolące litery, Wąsowska i duchy...
Piotr Dzięciołowski

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.