Tadeusz Dębowski: niegdyś dosiadający wyścigowych wierzchowców, dziś jeden z najbardziej utytułowanych trenerów. Od 1976 roku pracuje na Wrocławskim Torze Wyścigów Konnych na Partynicach. Prowadzone przez niego konie wygrały blisko 900 gonitw, w tym sześciokrotnie Derby Półkrwi oraz dziewięciokrotnie Nagrodę Arabelli – Oaks. Araby z jego stajni zdobyły nagrody: Janowa, Michałowa, Koheilana I.
Arabskie derby na warszawskim Służewcu roku 2004. W stawce m.in. Fedain – to on przychodzi na metę jako pierwszy. Dla trenera Tadeusza Dębowskiego płyną gratulacje i wyrazy uznania. Radość okazuje się jednak przedwczesna. Komisja techniczna stwierdza w próbce krwi Fedaina obecność pobudzającej substancji. Trener zostaje ukarany.
– Po decyzji sędziów byłem bliski załamania. Nigdy nie wstrzykiwałem ani nie podawałem koniom żadnych niedozwolonych środków. Ktoś zrobił to za mnie. Domyślam się nawet kto, ale że nie złapałem za rękę… ręce mam więc związane. Świństwo i tyle, cóż mam powiedzieć. Odnoszę wrażenie, iż komisja też nie bardzo dawała wiarę, że to moja sprawka, bo ukarała mnie tylko finansowo. Za doping mogła przecież zawiesić albo dożywotnio zdyskwalifikować.
Pamiętne Derby rozgrywano pod koniec lipca. Sześć tygodni później, we wrześniu, trener wystawił Fedaina do gonitwy o nagrodę Michałowa. Chciał udowodnić, że wierzchowiec jest rewelacyjnie przygotowany i bezsensem byłoby szpikowanie go środkami wspomagającymi. Udowodnił. Fedain wygrał. Tym razem jednak, nim wystartował, Dębowski pilnował go w dzień i noc. Historia, jak z amerykańskiego filmu albo sensacyjnej powieści.
– Takie rzeczy – przykro mówić – zdarzają się. W latach siedemdziesiątych – dopowiada trener – na Służewcu serwowano koniom przeciwników środki nasenne. Zwierzaki niemal zasypiały na torze, a jeźdźcy bezradnie rozkładali ręce. Na szczęście dziś znacznie trudniej o tego typu przestępstwa, bo coraz częściej boksy są monitorowane: widać kto i kiedy do konia wchodzi. Ale oczywiście, jak ktoś się uprze, to znajdzie sposób, by podłożyć konkurentowi kłodę. Jak nie dopingiem, to czymś innym. Ot przykład z bieżącego sezonu: ktoś puścił plotkę na Partynicach, że ja oraz dwóch zaawansowanych wiekiem trenerów, przeszło na emeryturę i przestali zajmować się końmi. Efekt: zamiast, jak zwykle prowadzić dwadzieścia kilka wierzchowców, mam jedenaście i to nienajwyższego lotu. Nie będę komentował – mówi z rozżaleniem w głosie.
Ciekawe, czy gdyby Tadeusz Dębowski przypuszczał do jakich nieuczciwości może dochodzić w branży wyścigowej, zdecydowałby się wejść w nią blisko pół wieku temu?
– Nie potrafię odpowiedzieć. Przekręty zdarzają się wszędzie. A kiedy zgłaszałem się na Wyścigi, nie miałem zielonego pojęcia, na czym w ogóle ta robota polega, tym bardziej, jakie może mieć kulisy. Wiedziałem tyle, że trzeba wywalać gnój ze stajni i jeździć na koniach. Konie zresztą bardzo lubiłem, od małego obcowałem z ciężkimi kobyłami. Dosiadałem ich na oklep i kursowałem po wsi od domu do sklepu. Takie czasy, nawet roweru w domu nie było. A jeździłem jak jeździłem; to było raczej wożenie się niż prawdziwa jazda konna. Skąd miałem wiedzieć, na czym polega prawidłowy dosiad? Na Służewiec trafiłem z nieprawidłowym, bo w gruncie rzeczy znalazłem się tam przypadkiem.
I to zupełnym! Skończył trzyletnią zawodówkę ślusarską i natknął się na ogłoszenie Stoczni Szczecińskiej o naborze pracowników tej specjalności. Ledwie wysłał podanie, a wpadł mu w ręce tygodnik „Świat Młodych” z artykułem Czy chcesz zostać dżokejem? Czemu nie – pomyślał i napisał do dyrekcji Toru na Służewcu. Teraz pozostawało już tylko czekać na pocztę i zgłosić się tam, skąd nadejdzie pierwsza odpowiedź – tak sobie postanowił. Nadeszła z Wyścigów. Ostatniego dnia sierpnia 1964 roku wyruszył z lubelskiej wioski Solinki, do stolicy.
– W Warszawie wsiadłem w tramwaj „19”, dojechałem na koniec świata, a potem jeszcze półtora kilometra pieszo – wspomina żartując. – Ledwie wszedłem do biura Wyścigów, a ktoś na cały głos krzyknął: o, nowy dżokej! Uśmiechnąłem się sam do siebie nie zdając sobie sprawy, ile czasu, wysiłku i sukcesów trzeba, by tym dżokejem zostać.
Podpisał umowę, wziął się do pracy w stajni Zenona Lipowicza, ale z każdym miesiącem coraz bardziej narzekał, przede wszystkim na zarobki. Kiedy więc po roku wybrał się do domu na urlop, pożalił się wujkowi, Antoniemu Filipiukowi, jak mu w tej stolicy niedobrze. Ten odradził chłopakowi powrót do Warszawy i załatwił mu pracę w miejscowym warsztacie samochodowym. Osiemnastoletni Tadek miał zacząć nowy etap w poniedziałek. Tymczasem w niedzielny wieczór, nic nikomu nie mówiąc, wsiadł w autobus i wrócił do poprzedniego życia, na Służewiec. Czemu tak zdecydował? Sam nie wie. Może posłuchał intuicji, a może bycie z końmi okazało się dla niego warte więcej od pieniędzy.
– Dotarcie do punktu, w którym jestem dziś, wymagało wytrwałości. Nie było bowiem tak, że z chwilą rozpoczęcia sezonu, uczestniczyłem w gonitwach. Na pierwszy start czekałem 7 lat! Zacząłem ścigać się pod skrzydłami Mariana Baniewicza jako tzw. uczeń. Ażeby wskoczyć na kolejny szczebel drabiny wyścigowej, czyli zdobyć uprawnienia starszego ucznia, musiałem, jak każdy ścigający się, wygrać 10 gonitw. Po 25 zwycięstwach otrzymałem tytuł praktykanta, po 50 kandydata dżokejskiego i na tym „stanowisku”, z liczbą 61 triumfów zakończyłem karierę zawodniczą nie zostając nigdy pełnoprawnym dżokejem. Dżokej musi mieć na koncie 100 wygranych. Zająłem się trenowaniem koni i ludzi. Trudno uwierzyć, ale o konie znacznie łatwiej. Lepsze gorsze, ale są. Z ludźmi istna katastrofa; młodzi interesują się komputerami, oglądają telewizję, chodzą do pubów – gdzież im w głowie sport i to tak wyczerpujący. A jak już się jakiś koniarz trafi, to wysoki, z zapasem kilogramów na kilku dżokejów. Trenerzy biorą takiego, bo nie mają wyboru. Za moich czasów czekało się w długiej kolejce, bo chętnych do startów i spełniających odpowiednie warunki fizyczne było aż nadto. Trenerzy, co zrozumiałe, wybierali najlepszych. Dziś wyścigowych wierzchowców dosiadają nawet jeźdźcy kompletnie niedoświadczeni. Swoje braki próbują tuszować batem, choć skłamałbym, gdybym stwierdził, że tylko oni. W Warszawie znam dwóch zawodowców, którzy często zadają razy.
– I co?
– I nic! Przepis mówi, że na prostej wolno posłużyć się batem dziesięć razy. Jeśli ktoś nie używa go częściej, to nic mu nie zrobią, a jak przekroczy dozwoloną liczbę, wlepią karę – maksymalna 500 złotych! Śmiechu warte. Na torach austriackich nie wolno w ogóle uderzyć konia, bat trzeba trzymać równolegle do boku wierzchowca. U nas wolno nawet spotęgować uderzenie odgórnym zamachnięciem się. To nie jest w porządku. Bat ma służyć jedynie do ewentualnego korygowania toru, po którym koń biegnie, a nie do katowania. Zawodnik, który bije okazuje słabość. Ci, którzy potrafią dogadywać się z końmi, nie stosują siły. Oto przykład: wyścig sprzed bodaj trzech lat: młodziutkie dziewczyny na znakomitych koniach przegrywają gonitwę Oaks z Aleksandrem Reznikovem. Rosjanin startował bez bata, za to z głową. Pamiętam też inną gonitwę: zwracałem uwagę pewnej zawodniczce, by nie biła klaczy, bo ta bez poganiania przyjdzie na drugim miejscu. Nie posłuchała, lała równo, ile wlazło. Klacz rzeczywiście wygrała, ale… doznała poważnej kontuzji. Trzy kolejne miesiące pauzowała. Po co więc to było? Ludziom wydaje się, że koń to maszyna, z której zawsze da się wycisnąć więcej. A ja mówię NIE! Nie da się. Jestem zresztą chyba jedynym trenerem w Polsce, którego jeźdźcy ścigają się często bez szpicruty i znakomicie sobie radzą.
I pewnie jednym z nielicznych trenerów, którzy oddali zwycięstwo tylko dlatego, by inny zawodnik przestał wyżywać się na swoim koniu. Był rok 1977, Dębowski prowadził na Lektyce. Do mety miał góra 200 metrów. Zorientował się, że dochodzi go dżokej na Grenlandii.
– Zbliża się i tłucze tego swojego przerażonego konia z taką wściekłością, że łza mi się w oku kręci. Powtarzam raz, drugi: przestań, ale on nic. Jeszcze chwila – myślę – i zakatuje Bogu ducha winne zwierzę. Nie mogę na to patrzeć. Mówię wtedy: nie bij, puszczę cię, tylko nie bij! Zwolniłem. Ulżyłem koniowi, i co ważne, nie oszukałem graczy. W tej akurat gonitwie stawiano nie na konia a na stajnię. Lektyka i Grenlandia reprezentowały tę samą.
Można domniemywać, że za to LUDZKIE zachowanie, Dębowski został uhonorowany nagrodą, choćby symboliczną. Nic bardziej mylnego. Nikt bowiem do chwili publikacji niniejszego tekstu, o jego dobrym uczynku nic nie wiedział.
Piotr Dzięciołowski
Świetny człowiek, wspaniały trener – cieszę się że mogłam z nim pracować wiele mnie nauczył. Do dziś jest moim ogromnym autorytetem. Bardzo trenerowi dziękuję za moje a właściwie nasze sukcesy.
Trenerze, dziękuję za czas poświęcony nie tylko koniom, ale i młodym ludziom. Wspaniała atmosfera w stajni, delikatna dyscyplina i ukazanie czym jest autirytet pozostają na lata.
Wychował Pan wiele amatorek i amatorów, nigdy nie dyskryminował, ze wzgledu na wage, wzrost. Każdemu dając szansę uczestniczenia w treningu koni wyścigowych.
ZA TO WSZYTSKO DZIĘKUJĘ!