Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

ARABY – MOJA MIŁOŚĆ

Galopowała po francuskim wybrzeżu, uciekała konno przed stadem czarnych byków… Katarzyna Kalinowska: lekarka weterynarii, amazonka, pasjonatka fotografii koni i bocianów.

FOTO: KATARZYNA KALINOWSKA/HEJ NA KOŃ

Galopowała po francuskim wybrzeżu, uciekała konno przed stadem czarnych byków… Katarzyna Kalinowska: lekarka weterynarii, amazonka, pasjonatka fotografii koni i bocianów.

Jeśli nie ma jej w podwarszawskiej stajni, gdzie trzyma swojego konia, można podejrzewać, że poluje z aparatem na Janowskie araby. W Stadninie spędza każdą wolną chwilę, niezależnie czy z nieba leje się żar, deszcz; czy sypie śnieg. Nie może odżałować, że kiedy dwadzieścia lat temu, przez okrągły rok, zajmowała się arabami na francuskim wybrzeżu, o fotografii nie miała jeszcze zielonego pojęcia.
Szkoda, ale może kiedyś dane mi będzie tam wrócić właśnie z aparatem – mówi. – Wtedy pojechałam do pracy w charakterze stajennej i nawet nie po to, by zarobić parę franków, ale podszlifować język, a przede wszystkim zobaczyć jak funkcjonuje niewielka, prywatna hodowla – u nas takich wtedy prawie nie było.

KATARZYNA KALINOWSKA; FOTO: FAPA-PRESS

Kiedy tylko przyjechała do Grau du Roi,  gospodarze – państwo Geoffroy – upewnili się, czy na pewno jest znad Wisły. Gdy potwierdziła, poprosili, ażeby zaraz – nawet nie zdążyła się rozpakować – poszła do stojącego po sąsiedzku Pirueta, ogiera z Janowskimi korzeniami i… porozmawiała z nim po polsku, bo mowa w ojczystym języku ożywia go, jak nic innego.
Myślałam, że domownicy żartują, ale już po chwili przekonałam się, że nie. Weszłam do boksu, mówię: cześć Piruet, a on stawia uszy, zerka na mnie, jakbym ofiarowała mu nie wiadomo jaki prezent. Odnoszę wrażenie, że za ten polski język, zrobi dla mnie wszystko. Dasz nogę na dzień dobry? – pytam patrząc mu głęboko w oczy. Podał w jednej chwili. Myślę, że gdyby umiał mówić, to z Polakiem gadałby do upadłego. Nie omieszkałby się też pochwalić swoimi sukcesami: dwukrotny champion świata, trzykrotny Europy i dwukrotny vice champion Starego Kontynentu.
Piątce ogierów należącym do rodziny Geoffroy, czterem arabom i angloarabowi, było obojętne, w jakim języku się do nich zwracać, byle w ogóle, bo wychowywane w niezwykłej przychylności właścicieli, atmosferze pełnej ciepła, potrzebowały częstego kontaktu z człowiekiem. Oczywiście praca jakiej podjęła się Katarzyna Kalinowska, nie ograniczała się li tylko do konwersacji. Przez 24 godziny na dobę musiała zajmować się pięcioma ogierami:
Wykonywałam wszelkie prace stajenne z wywalaniem gnoju włącznie. Karmiłam i to nie tylko owsem, także jęczmieniem moczonym w wodzie (u nas nawet dziś to rzadkość) oraz nieznanymi wtedy w Polsce granulatami. Do moich obowiązków należały rozmaite zabiegi pielęgnacyjne. Poza czyszczeniem sierści i kopyt,  zaplatałam starszym koniom pięć warkoczy, młodszym trzy – te miały krótsze grzywy. Raz w tygodniu rozplatałam i nacierałam je oliwą z oliwek. Z identyczną częstotliwością nacierałam okolice oczu, chrap i pyska, by w reakcji z ostrym słońcem, wypadało z tych miejsc zbędne owłosienie.
Do obowiązków stajennej należało również utrzymywanie koni w należytej kondycji. Każdy musiał przejść swoje pod siodłem – ach ten galop plażą! – ale też w ręku, w ramach przygotowań do pokazów. Dwa tygodnie przed pokazem, pałeczkę przejmował zawodowy prezenter arabów i ćwiczył z nimi wymagany ruch. Koniom zakładano wtedy na godzinę dziennie specjalne kołnierze przypominające im, jak „po arabsku” głowę należy trzymać. Był to jedyny rekwizyt używany w trakcie treningów. Inni hodowcy, ażeby ich konie zdobywały wysokie oceny, posuwali się do metod okrutnych: np. smarowali terpentyną okolice odbytu, by szczypiącym środkiem, zmusić wierzchowca do noszenia ogona wyżej niż wymyśliła natura.

FOTO: KATARZYNA KALINOWSKA/HEJ N AKOŃ

Ogiery, którymi się zajmowałam, notabene wyhodowane przez sąsiada moich pracodawców, słynnego sędziego Richarda Pihlströma, służyły gospodarzom i ich gościom także jako wierzchowce rekreacyjne. Ułożone były adekwatnie do umiejętności jeździeckich amatorów i zawodowców. Potrafiły wykonywać elementy ujeżdżeniowe z najwyższej półki, a jednocześnie być posłuszne komuś, kto w ogóle dosiada konia pierwszy raz w życiu. Wystarczyło, by nowicjusz dotknął szyi ogiera, a ten ze stępa przechodził w kłus, z kłusa w galop. Dotknięcie zadu powodowało, że koń łagodnie zwalniał. Bezpieczeństwo jeźdźców było dla moich pracodawców ważniejsze od laurów. Otaczali konie szczególną opieką od chwili, gdy te trafiały do ich stajni. Nigdy nie podnosili głosu, nie straszyli batem. Uczyli powoli i w zgodzie z rozwojem psychicznym konia. Na przykład ogier Piotr (młodzieżowy champion Francji 1994), najpierw przez rok był systematycznie lonżowany, a gdy skończył trzy lata, poszedł na nauki do zawodowca, który nie dość, że go odpowiednio ułożył, to spisał jeszcze bogaty zestaw ćwiczeń dla amazonki, która pracę miała kontynuować. Co kilka miesięcy weryfikował postępy araba, modyfikował zalecenia. Nie bez znaczenia dla kondycji psychicznej koni, był stosunek do nich wszystkich pracowników stajni. Właściciele przeprowadzali bardzo ostrą selekcję personelu – nie każdy mógł tam się nająć, co tylko mi pochlebia. Jeśli spostrzegli, że kandydat np. na stajennego jest nerwowy, niecierpliwy, agresywny, natychmiast mu dziękowali. Wierzchowce darzyły więc swoich opiekunów ogromnym zaufaniem, nie obawiały się nowości – nie opierały przed przyjęciem siodła czy kiełzna. To bardzo ułatwiało pracę.
Dla naszej rozmówczyni codzienne zajęcia z końmi nie były niczym nowym; przed wyjazdem do Francji wielokrotnie najmowała się do pracy stajennej w kraju. W wakacje zarabiała na jazdy w roku szkolnym. Pierwsze kroki stawiała w Stadninie Rzeczna, kolejne w Klubie Legii na Kozielskiej. Dosiadała tam znakomitych koni sportowych m.in. Wikta, na którym startował Jan Kowalczyk. Jej pierwszym nauczycielem był niezapomniany, nieżyjący już Henryk Hucz, wielokrotny medalista Mistrzostw Polski w skokach przez przeszkody, uczestnik Wielkiej Pardubickiej. Amazonka zdobywała więc doświadczenie nie byle jakie i pod nie byle jakim palcatem. Uczyła się obsługi, dosiadu, ale też prawidłowych relacji ze zwierzęciem.

FOTO: KATARZYNA KALINOWSKA/HEJ NA KOŃ

Jeśli konia szanujemy, poświęcamy mu dużo czasu i jesteśmy przy nim, gdy nas potrzebuje, to nasze stosunki z nim mogą być wyjątkowo bliskie. I nawet nie chodzi o to, że gdy zawołamy albo zagwiżdżemy to zaraz przybiegnie, że będzie chodził za nami jak pies, ale że w sytuacji ekstremalnej, a takich wykluczyć się nie da, z koniem-przyjacielem poczujemy się pewniej.
Pani Katarzyna coś o tym wie… po dziś dzień wspomina samotną przejażdżkę francuską plażą z Pizarem. W pewnej chwili dobiegł ją tajemniczy szelest, ale zamyślona zbagatelizowała dziwny odgłos. Koń zareagował znacznie rozsądniej: stanął w kłusie jak wryty.
Dopiero wtedy zaniepokoiłam się i rozejrzałam: w krzakach skryło się kilkanaście czarnych byków, które uciekły z jednej z sąsiednich posiadłości, o czym zresztą wiedziałam, ale byłam przekonana, że pognały w innym kierunku. Pizar bacznie się im przyglądał, one jemu, ale nagle ruszyły w naszą stronę. Zrobiło się gorąco. Zawrotnym galopem puściliśmy się przed siebie; niestety one za nami. Czułam ich oddech na plecach. Goniły jak wściekłe. Nie wiem, co by się stało, gdybym nie znała terenu, a przede wszystkim wąskich przejść, w których z koniem idealnie się mieściliśmy. Byki w masie miały nie lada kłopot, by właśnie z tego powodu dorównać nam kroku. Spasowały, gdy „zaparkowaliśmy” na ogrodzonym terenie, do którego nie miały już jak się dostać. Było po wszystkim, ale nerwy nie pozwalały mi się opanować. Koń tymczasem, pewien, że nam się uda, traktował ucieczkę ze stoickim spokojem, jak znakomitą zabawę. Bo to był nie byle jaki koń, to był arab! Darzę tę rasę wielką miłością. Podziwiam i zachwycam się. Nie dość, że piękne, to jeszcze najmądrzejsze spośród wszystkich koni; ciekawskie, towarzyskie i zrównoważone. Czegóż więcej chcieć?!

MANET; FOTO KATARZYNA KALINOWSKA/ HEJ NA KOŃ

Może właśnie własnego araba? Pani Kasia od ponad 13 lat jest właścicielką siedemnastoletniego gniadego angloaraba Maneta. Kupiła go, bo kiepski stan zdrowia konia mógł przesądzić o jego losie. Nie nadawał się do sportu, do rekreacji też nie bardzo. Za to do kochania i odwzajemniania uczuć, jak najbardziej!
Piotr Dzięciołowski

.

 

    Print       Email

2 odpowiedzi na “ARABY – MOJA MIŁOŚĆ”

  1. Anita Krawczyk pisze:

    Piękne zdjęcia.

    Pozdrawiam Anita 😉

  2. MIrosław Rózycki pisze:

    Piękne. Naprawdę piękne
    Gratuluję
    Mirek

Skomentuj MIrosław Rózycki Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.