Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

ENKLAWA W ŚRODKU MIASTA

Tatiana Zawadzka i Dariusz Grzęda, małżeństwo. Ona dentystka, On chirurg. Ona uwielbia obserwować konie, ale miłością obdarza przede wszystkim koty – w rodzinnym domu miała ich siedemnaście, teraz ma sześć! On za kotami nie przepada, szaleje za to za końmi i, choć w rodzinnym domu nie miał żadnego, teraz ma trzy i na każdym codziennie jeździ.

Od lewej:DARIA, DARIUSZ GRZĘDA, TATIANA ZAWADZKA, GABRYSIA; FOTO: FAPA-PRESS/Piotr Dzięciołowski

Tatiana Zawadzka i Dariusz Grzęda, małżeństwo. Ona dentystka, On chirurg. Ona uwielbia obserwować konie, ale miłością obdarza przede wszystkim  koty – w rodzinnym domu miała ich siedemnaście, teraz ma sześć! On za kotami nie przepada, szaleje za to za końmi i, choć w rodzinnym domu nie miał żadnego, teraz ma trzy i na każdym codziennie jeździ.

 

Tamtego dnia zostawili konie na kilka godzin w zamkniętych boksach. To, co zobaczyli po  powrocie, omal nie zwaliło ich z nóg. W stajennym korytarzu, na rozsypanych kilkunastu, może nawet kilkudziesięciu kilogramach owsa, leżał ich ukochany małopolak Ormuż i jęczał z przejedzenia.

–        I to jak głośno! – wspomina ze śmiechem Tatiana Zawadzka.

Ile zjadł? – wie tylko on. Był tak ociężały, że nawet nie miał siły podnieść się i przejść kilku kroków do boksu. Swoją drogą ciekawe, jak dał  radę go otworzyć. Wykazał się w ogóle nie lada inteligencją, bo nie tylko wymyślił, jak się uwolnić, nie tylko rozpruł worki z paszą, ale jeden nienapoczęty ukrył w swoim boksie. Na jego szczęście, choć on zapewne uważa inaczej, właściciele znaleźli ”skradziony” owies. Niewykluczone, że dzięki temu ocalili mu życie. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby pożarł kolejną, ponadplanową dawkę zboża. To nie pierwszy jego wybryk. Kiedyś został przyłapany na kradzieży siana. Wybierał je przez ażurową ściankę działową z boksu obok, choć u siebie miał go pod dostatkiem. Mało tego! Z obawy, że sąsiad zacznie jemu podbierać, swoją porcję przesunął w najdalszy kąt.

Z lewej Ormuż, z prawej Irak;  FOTO: FAPA-PRESS

Do stajni Grzędów Ormuż trafił w okolicznościach dramatycznych. Był maj roku 2007. Państwo Tatiana i Dariusz od kilku miesięcy mieszkali w nowo postawionym domu ze stajnią w Sokołowie Podlaskim.  Ledwie wymościli pierwszy z boksów, a już wstawili tam stacjonującego do tej pory w pensjonacie, swojego jedynego wówczas konia Talamisa. Ależ się cieszyli, zwłaszcza gospodarz marzący od dawna o własnym wierzchowcu we własnej stajni.

–          Zaraz po sprowadzeniu Talamisa kupiłem dla niego środek na odrobaczenie i stała się rzecz straszna: koń był prawdopodobnie uczulony na jeden z komponentów leku, o czym nie miałem pojęcia. Umierał kilka dni. Wtedy powiedziałem sobie: nigdy więcej żadnych własnych koni! To nie była reakcja na tę jedną śmierć. Pięć miesięcy wcześniej, jeszcze w pensjonacie, straciłem trzyletnią klacz, Szarą Kretę – padła na zapalenie opon mózgowych.

Tatiana Grzęda równie mocno przeżyła odejście koni. Trzymała się jednak bez porównania lepiej niż mąż, choć cała sytuacja mogła odbić się na jej ciąży.

–          Nie byłam w stanie patrzeć, jak Darek się męczy, jak przeżywa tragedię. Zaczęłam na własną rękę, i to już nazajutrz po śmierci Talamisa, szukać namiarów na hodowców. Ktoś dał mi numer telefonu Ewy Szadyn. Nie wiedziałam o niej nic, poza tym, że hoduje małopolaki. Cud, że udało mi się namówić męża, byśmy pojechali do jej stajni i zorientowali się, jakie ma konie. Wyjazd tak zaplanowałam, że kiedy my byliśmy w drodze,  nasi znajomi załatwiali wywóz  zwłok z posesji. Zależało mi, by Darek nie uczestniczył w makabrycznym obrządku.

Kiedy Grzędowie dotarli na miejsce, Ewa Szadyn pokazała im konie na sprzedaż. Co jednak którego wyprowadziła ze stajni, pan Dariusz zerkając zresztą tylko jednym okiem, a głównie patrząc w ziemię, oceniał, że brzydki, niezgrabny, ma krzywe nogi. Minusy dostrzegał zdaje się tylko on, ale hodowczyni dobrze wiedziała, w jakim jest stanie; nie miała mu więc za złe. Gdy jednak zaprowadziła go do stajni dwulatków i pokazała Ormuża, Grzęda nie mógł od niego oderwać wzroku. Przez zaciśnięte zęby powiedział: jeśli mam któregoś kupić, to tylko tego. I kupił, choć w trakcie transakcji odebrał niezwyczajny telefon. Dzwonił jego przyjaciel i nauczyciel, Ukrainiec Leonid Łoszakow – trener jeździectwa, hodowca, ortopeda-podkuwacz, właściciel ośrodka jeździeckiego oddalonego około 30 kilometrów od Sokołowa Podlaskiego: – jadę do ciebie konno, za trzy godziny przywiozę ci Casanovę.

Irak ze swoim panem; FOTO: FAPA-PRESS

–  Nie wierzyłem, tymczasem Lońka wiedząc o moim nieszczęściu, dał mi w prezencie jednego ze swoich ukochanych ogierów, osiemnastoletniego Casanovę, konia, który niegdyś chodził w konkursach skokowych na poziomie Grand Prix. Dziś ma już 25 lat, ale wciąż jest w znakomitej formie.

I tak w pustej Grzędowej stajni, tego samego dnia znalazły się dwa konie. Dziś są już trzy. Do Ormuża i Casanovy dołączył Irak, wierzchowiec, którego w 2009 roku wyszukał na Ukrainie Leonid Łoszakow, niegdyś hodowca 160 matek trakeńskich.

Irak jeszcze na Ukrainie; w tle stajnia w Aleksandrii z 1934 roku, w której mieszkał, a którą założył  marszałek Związku Radzieckiego, Siemion Michajłowicz Budionny; FOTO DARIUSZ GRZĘDA

–                      Wyszukał sam, ale po konia pojechaliśmy już razem. Wyprawa była największą przygodą w moim życiu. Zobaczyłem carskie stajnie, poznałem wielu ludzi, zwiedzałem stada i stadniny. Nie powiem jednak, żeby Irak od razu mnie zachwycił. Miał wtedy rok, sprawiał wrażenie zabiedzonego, ale skoro Lońka go wybrał, byłem pewien, że wie, co robi. To jest człowiek, który wystarczy, że zerknie na konia, a już potrafi przewidzieć jego przyszłość, ocenić możliwości. Niezwykły talent.

Dziś pięcioletni wałach – wnuk Igroka, złotego medalisty moskiewskich Igrzysk w ujeżdżeniu w roku 1980 – dobrze wygląda i świetnie spisuje się pod siodłem; ma ogromne możliwości, co nie bez powodu cieszy jego nabywcę, pasjonata ujeżdżenia. Dobry koń to podobno, jeśli nie trzy czwarte, to przynajmniej połowa sukcesu.

Doktor służbowo; FOTO z archiwum DG

–                     –  Marzy mi się kariera na najwyższym poziomie, choć jestem tylko amatorem. Zacząłem zresztą jeździć stosunkowo niedawno, bo dopiero w wieku 40 lat i to przez przypadek. Pojechałem ze starszymi córkami do gospodarstwa agroturystycznego, były tam konie i wpadłem po uszy. Dziewczyny przestały systematycznie uprawiać jeździectwo, bo studiują, pracują, nie mają czasu, a ja ten czas wygrzebuję spod ziemi. Zdarza się, że niezależnie od pory roku i pogody, dosiadam swoich koni jeszcze w nocy przy latarni, by z każdym codziennie odrobić lekcje. Jeździectwo to fantastyczna  i „nieskończona” dyscyplina. Nigdy nie osiągniesz maximum, co najwyżej możesz się do niego zbliżyć. To sport wymagający perfekcji. Zawsze jest coś do poprawienia. Co prawda bywa, że jestem z siebie zadowolony, ale wtedy na ziemię sprowadza mnie Lońka – drugiego takiego szkoleniowca ze świecą szukać! Sporo też dają mi kliniki prowadzone przez wielkich mistrzów, choćby Jana Bemelmansa czy Anky van Grunsven. Podpatrując, uczę się. Ale im więcej wiem, tym bardziej zadaję sobie sprawę, ile mi jeszcze brakuje. I tak już będzie zawsze! –  pointuje doktor.

GABRYSIA karmi Ormuża; FOTO: FAPA-PRESS

Dariusz Grzęda to kolejny przykład, że na jeździectwo nigdy nie jest późno. Za sprawą koni kompletnie zmienił swoje życie. Zmienił je też całej rodzinie. Na szczęście – bo z tym bywa różnie – nikt nie ma nic przeciw ojcowsko-mężowskiej pasji. Przeciwnie. Obrządkiem i to z własnej woli zajmują się wszyscy. Stało się tradycją, że rodzinka spędza wieczory w stajni; nawet sześcioletnie bliźniaczki czyszczą i karmią wielkie koniska, co sprawia frajdę obu stronom. Ale żeby nie było, iż córki pomagają tylko ojcu, angażują się też np. w prace porządkowe wokół niewielkiego mamusiowego stawu wodnego. Pani doktor hoduje w nim m.in. miniaturowe barwne karpie. Kiedyś wykradała je kocia mafia oraz natrętna wydra – to przeciw nim wokół stawu zainstalowane jest dziś elektryczne ogrodzenie. Z czasem jednak, z darmowej jadłodajni zaczęły korzystać kormorany. I z nimi Grzędowie sobie poradzili rozciągając nad stawem odstraszające linki.

Irak z DARIĄ; FOTO: FAPA-PRESS

Na posesji wśród rosłych drzew i krzaków żyją nie tylko ryby, koty, pies i konie. Lęgną się wilgi, słowiki, sójki, remizy, krętogłowy, dzięcioły zielone. Pod dom podchodzą sarny, zające, lisy. Trudno uwierzyć, ale wszystko to dzieje się w środku miasta! Taka enklawa dla ludzi i zwierząt.

Piotr Dzięciołowski

    Print       Email

Jedna odpowiedź do “ENKLAWA W ŚRODKU MIASTA”

  1. Ola Szadyn pisze:

    Piękny Ormuż! Jest bardzo podobny do mojej Oszin, w końcu Ordonka- mama Ormuża to jej babcia! 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.