Anna Kuligowska: studentka III roku weterynarii SGGW w Warszawie, pasjonatka fotografii i rekonstrukcji historycznych, amazonka… z pociągiem do krów; w wolnych chwilach gra na fortepianie i śpiewa.
Przez jakiś czas jeździła w 14 Drużynie Harcerskiej SPADŁYCH LISTKÓW DO SZYBY PRZYKLEJONYCH DESZCZU KROPELKĄ. Drużynowy, dh Zbigniew Nowosielski, namówił ją do udziału w towarzyskich zawodach Militari w stajni w Ptakach, gmina Siennica. Co prawda oponowała, że nie ma szabli, ale to nie był argument. Usłyszała: będziesz łozy łamać ręką! Na starcie stanęło wraz z nią czterech zawodników. Ale że panowie byli znacznie bardziej zaprawieni w bojach, musiała dać z siebie znacznie więcej niż oni. I dała! Gdyby nie jedna przeklęta łoza, której nie dosięgnęła na stacjonacie, odniosłaby zwycięstwo. Czas przejazdu miała bowiem najlepszy.
Żołnierski dosiad zafascynował Annę Kuligowską tego samego dnia, w którym po raz pierwszy w stajni Anny Białkowskiej, zobaczyła znakomity pokaz umiejętności chłopaków kultywujących tradycje 7. Pułku Ułanów Lubelskich. Nie trzeba było długo czekać, by się z nimi zaprzyjaźniła, ba! by jeden z nich został jej wybrankiem. Arkadiusz Orzełowski okazał się facetem z krwi i kości, nim jeszcze zacieśnili swoją znajomość. Uratował Anię przed dotkliwym upadkiem.

ANNA w mundurze PWK (Przysposobienie Wojskowe Kobiet) – wraz z autorką tego zdjęcia, działają w grupie rekonstrukcyjnej. ARKADIUSZ – dowódca grupy rekonstrukcyjnej. Foto: HANNA JACKIEWICZ
– Któregoś razu Arek i Kuba Rokicki trenowali dżygitówkę. Zaproponowali, bym do nich dołączyła: stanęłam, jak prosili, na zadach koni, których dosiadali, a które szły obok siebie. Figura, jak w poczcie węgierskiej, tyle że z jeźdźcami w siodłach. W stępie szło nam znakomicie, w kłusie również, w galopie już tak różowo nie było. Jeden z wierzchowców bryknął, a ja wyleciałem w powietrze jak z katapulty. Arek, w co trudno uwierzyć, złapał mnie w locie za rękę i ściągnął na konia, na którym jechał; wylądowałam za jego plecami. Wyszłam z opresji bez szwanku, a numer, który niechcący nam wyszedł, wyglądał, jakbyśmy trenowali go wiele lat. Niestety nie do powtórzenia. Żal, że nikt tego nie filmował ani nie fotografował.
Anna wyobraziła sobie okiem fotografa, jak znakomite można było zrobić ujęcie. Fotografowanie to po koniach, jej kolejna pasja. Zaczęła przypadkiem. Wybrała się z lustrzanką na pokaz grup rekonstrukcyjnej, w którym brali udział m.in. jej koledzy wcielający się w ułanów 7. Pułku. Pierwsze zdjęcia ponoć nie były najlepsze, ale trening czyni mistrza. Dziś jej fotografie trafiają do prasy i na portale jeździecko-historyczne. HEJ NA KOŃ też publikował fotoreportaż Anny Kuligowskiej z „ Inscenizacji odbicia Mińska Mazowieckiego z rąk bolszewików w roku 1920”.
Ale nie tylko historią i ułanami Anna żyje. Uprawia w KJ „BINGO” jeździectwo sportowe; trenuje WKKW pod kierunkiem zawodniczki tej dyscypliny, Marty Jaroszewskiej. Właśnie z Błyskiem (SP), którego dosiada od kilku lat, zaliczyli pierwszy start w Starej Miłosnej. Dotarli do mety, co dla debiutantów jest nie lada osiągnięciem, zwłaszcza, że w tych akurat zawodach wiele doświadczonych par zdyskwalifikowano.
Za prawdziwy sukces, jak na razie, Anna poczytuje sobie zdanie egzaminu na srebrną odznakę jeździecką. Dziwne zresztą byłoby, gdyby jej nie otrzymała: w stajni Anny Białkowskiej, gdzie zdobywała amazońskie szlify lat kilka, dosiadała z powodzeniem koni trudnych, bardzo trudnych i niezajeżdżonych. Ze wszystkimi dawała radę. Teraz marzy o odznace złotej i ukończeniu kursu instruktorskiego. Gdyby tylko miała na to wszystko czas. Ciężkie studia trudno godzić i z końmi, i fotografią, i chłopakiem. Z czegoś jednak musiała zrezygnować. W kąt odstawiła karierę artystyczną. Szkoda! Jest absolwentką szkoły muzycznej I stopnia. Trzy razy (w klasach IV, V, VI) dostawała się na międzynarodowe konkursy pianistyczne w Paryżu. Raz grała na cztery ręce ze swoim ciotecznym bratem, Adamem Szlendą, dwa razy występowała samodzielnie. Kwalifikacja na taki konkurs to wielki sukces, a ona jeszcze przywiozła wyróżnienie. Dziś gra i podśpiewuje w tylko wolnych chwilach. Ostatnio ma ich jeszcze mniej, bo do codziennych obowiązków doszło pomaganie Arkowi w opiece nad klaczą, którą sobie sprawił w ubiegłym roku. Annie również po głowie chodzi własny koń…
– Własne trzy! Marzy mi się gdzieś na wsi mała stajenka. Przymierzam się więc po studiach do przeprowadzki na łono natury. Będę weterynarzem dojeżdżającym do pacjentów, leczącym tylko duże zwierzęta. Oczywiście konie, ale też krowy, które uwielbiam, choć nie umiem wytłumaczyć dlaczego. Coś w nich jest, coś, co mnie pociąga, fascynuje i cieszy, gdy z nimi przebywam. Tak, tak wiem, to ciężka i niekobieca praca. A czyż łamanie łóz to damskie zajęcie?
(jp)