Marzena Niewęgłowska: uwielbia jeździć – frajdę sprawia jej nawet pchanie taczki; znakomicie czuje się w siodle i za kierownicą samochodu, ponad dwadzieścia lat była motorniczą we Wrocławiu. Półtora roku temu, niebieskie tramwaje zamieniła na konie i wyniosła się z wielkiego miasta do ośrodka jeździeckiego „Ul” w Szczycienku w Zachodniopomorskiem.
Chellano to sportowy koń, z którym właściciele w żaden sposób nie potrafili się porozumieć. Robił, co chciał, opiekunów ignorował. Pan domu, ile razy na niego wsiadał, tyle razy spadał. Pobił nawet swoisty rekord spotkań z ziemią – 42 podczas tylko jednej jazdy. Niewiele brakowało, a ostatni upadek skończyłby się tragicznie. Chellano chciał swojego jeźdźca zdeptać. Pewnie by się tak stało, gdyby nie to, że jazda odbywała się na lonży i atak konia można było powstrzymać.
Co z takim zwierzakiem robić? Sprzedać do rzeźni? Szkoda, pomijając, że cena mięsa nie pokryłaby ceny za jaką koń został kupiony; sprzedać komuś – kto kupi takiego diabła, którego nawet dosiąść nie można!
– A pracowaliście z nim metodami naturalnymi? – spytała właścicieli Chellano, Marzena Niewęgłowska.
– Nie mamy o tym pojęcia – usłyszała w odpowiedzi, a zaraz potem:
– A może ty byś spróbowała?
Spróbowała pracując z koniem wyłącznie z ziemi. Wystarczyło jej pięć półtoragodzinnych sesji; na szóstej właściciel bezpiecznie już galopował. Co takiego przekazała koniowi, że zmienił się nie do poznania? Wiedza wiedzą, ale to na pewno nie wszystko. Niewęgłowska posiada rzadki dar porozumiewania się ze zwierzętami na dzień dobry. Jedno, dwa spojrzenia, kilka ciepłych słów i już znają się z psami czy końmi, jak łyse kobyły. Niemożliwe? A jednak! Jak bowiem inaczej wytłumaczyć zachowanie klaczy w dzikim stadzie, która poraniona zapętlonym drutem kolczastym na tylnej nodze, pozwala kobiecie podejść do siebie, unosi kopyto i błagalnym wzrokiem daje do zrozumienia: zdejmij mi to.
– Musiałam pomóc, ale miałam świadomość, że nim przyniosę jej ulgę, zadam ból. Jak zareaguje? Nawet oswojony koń w takiej sytuacji może strzelić z zadu, rzucić się z zębami, a ten przecież jest kompletnie dziki, nigdy nie zadawał się z człowiekiem. Na wszelki wypadek wzięłam kij długości około metra i to nim, bardzo ostrożnie, wykonywałam ten karkołomny zabieg. Udało się. Kiedy było już po wszystkim, wraz z dwójką towarzyszących mi osób, wpuściliśmy klacz z powrotem do stada. Po kontuzji nie ma już śladu.
To nie jedyny „medyczny” przypadek, gdy pomagała koniowi wyjść z opresji. Kiedyś ratunku potrzebował wierzchowiec wujka. Poważnie zranił się, jak ten dziki, w zadnią nogę, ale jak na złość nikogo do siebie nie dopuszczał. Wtedy oznajmiła wszem wobec:
– Ja mu ten opatrunek założę.
– Dziecko, on cię stratuje, przecież nigdy wcześniej się nim nie zajmowałaś. Nie masz pojęcia, na co się decydujesz!
– Nie stratuje – uśmiechnęła się.
– Weź przynajmniej bat!
– A taki kijek może być? – spytała podnosząc z ziemi suchą gałązkę.
– Może – wykrztusił przerażony wujaszek.
Kobieta zbliżyła się do konia, stanęła jakieś dziesięć metrów od niego i czekała. Wystarczyło kilka minut, by zwietrzę samo się podeszło i dało pogłaskać. Po kwadransie miało już zdezynfekowaną ranę i założony opatrunek.
Przygodami z końmi Marzena Niewęgłowska sypie jak z rękawa. Chętnie wspomina klacz w typie śląskowielkopolskim, której poza nią nikt nie chciał kupić, bo zwierzyna wspinała się przed ludźmi wymachując przy tym tak gwałtownie kopytami, że ci zwiewali, gdzie pieprz rośnie.
– Piękna była, ruch miała wspaniały, ale straszne doświadczenia z człowiekiem. Poprzedni właściciel lał ją byle czym i gdzie popadło Stawała dęba, bo się broniła – bała się, że znowu dostanie. W jej oczach były strach i przerażenie. Podeszłam do niej, jak gdyby nigdy nic i od razu coś między nami zaiskrzyło. Pozwoliła się dotknąć. W tym momencie była już moja. A jak jej dosiadłam, to słowo daje: mercedes wśród koni. Jeździć jednak mogłam tylko ja. Po roku zaczęła akceptować też dzieci i dopóty, dopóki na niej siedziały, nie zrobiła ani kroku; ba, nawet głowy nie pochyliła. Bardzo lubiłam na nią patrzeć. Siadałam na płocie i obserwowałam. Wiem, że trudno będzie w to uwierzyć, co zaraz opowiem, ale… Kiedy tak się jej przyglądałam z tego płota, podchodziła do mnie i głową wskazywała na swój grzbiet, zapraszała, żebym na nią wsiadła. Wsiadałam, a wtedy robiła jedną, czasem dwie rundki po pastwisku i odwoziła mnie na miejsce.
Przykładów na tajemną moc wrocławskiej motorniczej mamy więcej. Kolejny wydarzył się całkiem niedawno, bo już w Szczycienku, w gospodarstwie agroturystycznym „Ul” Marka Serafina, w którym Marzena Niewęgłowska pracuje od marca 2013 roku. Jej obowiązki sprowadzają się m.in. do zajeżdżania dzikich koni. Wśród okiełznanych ogierów jest Rubin – tak go nazwała. Według jej opisu: piękny, gniady, szlachetny, posłuszny, jak baranek. Była więc kompletnie zaskoczona, gdy któregoś dnia do „Ula” przyjechała jedna z dawnych wolontariuszek i zawołała na Rubina Jamper.
– Jaki Jamper? To Rubin, sama go zajeździłam.
– A mówię Ci, że nie! Jamper miał charakterystyczną bliznę; spójrz o tu – ma? Ma! Tylko jak to możliwe, że go zajeździłaś? To był przecież ogier nie do okiełznania! Tylu próbowało i nikomu się ta sztuka nie udała!
– Ale miałam satysfakcję! – wspomina pani Marzena.
Powodów do satysfakcji ma zresztą znacznie więcej. Oto np. zajeżdżone przez nią dwa trudne konie podczas kursu JNBT w Szczycienku sprawiły, że szef „Ula”, Marek Serafin zaproponował jej stałą pracę. W ciągu półtora roku wyprowadziła na ludzi ze trzydzieści ogierów. Niektóre jednak – i to normalne zachowanie koni niedawno jeszcze dzikich – choć już obeznane z człowiekiem, zaznajomione z siodłem, jeszcze przez kilka miesięcy od zajeżdżenia unikają dotyku. Celował w tym Figaro. Mało tego, nie dawał się złapać. Niewęgłowska w prawo, on w lewo. Niewęgłowska w lewo, on w prawo. Któregoś dnia „łapance” przyglądał się Rambo, dominujący, zawzięty, bardzo trudny koń. W pewnym momencie pobiegł do Figara, coś mu nagadał, po czym odwrócił się, przykopał dwa razy i przegonił niesfornego kolegę w takie miejsce, w którym już bez trudu można było go wziąć na uwiąz. Zrobił to ewidentnie dla niej, choć interesu nie miał w tym żadnego, bo niby jaki?
Dziadek Marzeny Niewęgłowskiej, ułan Ignacy Szczykutowicz byłby zapewne dumny, że wnuczka nie tylko przejęła po nim hippiczne zainteresowania, ale że udaje jej się tak z końmi bratać, jakby sama koniem była. Zmarł, gdy miała zaledwie 9 lat; zdążył jednak zauważyć niebywały talent wnuczki w nawiązywaniu relacji z końmi. Klacz, którą miał w gospodarstwie, lepiej traktowała ją niż jego. Dziadka parę razy ugryzła, wnuczki nigdy.
– Bardzo lubiłam jeździć do dziadków w kieleckie. Przez rok nawet u nich mieszkałam. To był wspaniały czas. Zaraz po szkole szłam do stajni i tam odrabiałam lekcje… na kobyle. Ona jadła siano, a ja siadałam na niej przodem do zadu. Rozkładałam książki, zeszyty i miałam takie biurko, że hej. Niestety, kiedy wróciłam do Wrocławia, kontakt z końmi był już nieporównywalnie rzadszy. Czasem pojeździłam w jakimś ośrodku za pracę w stajni, czasem przytuliłam się do jakiejś szkapiny na pastwisku za miastem. Poważnie zajęłam się jeździectwem, gdy jedna z moich córek, Kasia, zdecydowała, że wybiera się do technikum hodowli koni. Kupiłyśmy wtedy dla niej klacz, ale jeździłyśmy na niej obie. Córka coraz częściej napomykała, że powinnyśmy mieć więcej koni i uruchomić ośrodek jeździecki. Tak też się stało: prowadziłyśmy taki przez kilka lat pod Legnicą.
Z czasem Marzena Niewęgłowska zrobiła papiery instruktorskie, zainteresowała się naukami Monty`ego Roberts`a i Pata Parelliego. Od kilkunastu lat szkoli konie wyłącznie metodami naturalnymi. Szkoli też jeźdźców, a sama trenuje jazdę na cordeo (pętla z rzemienia lub linki na szyi konia). Wystarczyły jej zaledwie dwa miesiące, by z siwym Stepem (na zdjęciach), w I Ogólnopolskich Zawodach w Jeździe bez Ogłowia o Puchar Bałtyku, zająć pierwsze miejsce w konkurencji trail. W klasyfikacji generalnej znaleźli się na siódmym miejscu, co bez wątpienia należy uznać za sukces, zwłaszcza że większość zawodników trenuje ze swoimi wierzchowcami nieporównywalnie dłużej. Gratulujemy amazonce i Stepowi wierząc, że o tej parze wielokrotnie jeszcze usłyszymy!
Piotr Dzięciołowski