Anastazja Iwanowska: pół Rosjanka, pół Polka; studentka II roku Wydziału Hodowli Koni na Uniwersytecie Przyrodniczym w Lublinie; hodowczyni hucułów; za jej sprawą – przy wsparciu funduszy europejskich – powstał na Mazowszu w okolicach Wołomina pierwszy w tym rejonie szlak konny; teraz pracuje nad projektem budowy toru TREC PTTK… na własnej łące. Wierzy, że i tym razem Unia nie zawiedzie.
Zjeździła wierzchem Bieszczady przepędzając stada hucułów i biorąc udział w rekreacyjnych rajdach; przemierzała w siodle Ukrainę i Słowację; miesiąc spędziła na koniu w Mongolii w towarzystwie dziewięciu znajomych i czterech przewodników. Tę wyprawę wspomina szczególnie. Poza fantastycznymi krajobrazami i zaskoczeniem, że mongolskie kuce potrafią chodzić po kamiennym dnie wyschniętej rzeki jak po płaskim, zapamięta też na długo, jak bardzo całej ekipie dokuczał głód. A wszystko przez koniokradów! Przepędzali nocą tabun, ten cwałując na łeb na szyję wpadł w polskie obozowisko i kompletnie je zdemolował. Na szczęście ofiar w ludziach nie było, ale po okolicy rozpierzchły się wszystkie wierzchowce naszych rodaków. Nie od razu je odnaleziono. Najdłużej szukano jednego z pięciu jucznych – jakże ważnego, bo dźwigającego zapasy żywności. W pewnym momencie stracono jednak nadzieję, że koń wróci. Kolejny etap wyprawy zaplanowano więc już bez niego. W praktyce znaczyło to, że w dalszą drogę, gdzie ani barów, ani sklepów, uczestnicy wyprawy zabiorą aż dwadzieścia(!) kilogramów jedzenia mniej. Głodni byli więc nieustannie. Na kolacje pozwolili sobie zaledwie trzy razy, na obiady niewiele więcej; tylko śniadania jedli regularnie. Byli szczęśliwi, gdy w jednej wsi poczęstowano ich zupą warzywną, w drugiej kapuśniakiem.
– Gdyby nie wymuszona dieta, byłoby och i ach, choć prawdę mówiąc i tak było – mówi Anastazja. – Zażywałam kąpieli w najgłębszym w Mongolii, okrutnie zimnym, ale kryształowo czystym jeziorze Chubsuguł zwanym Małym Bajkałem, zamarzniętym od grudnia do maja. My byliśmy tam na przełomie września i października. Temperatura w nocy spadała do minus piętnastu stopni. Konie nie narzekały. Wiele się o nich dowiedziałam; o mongolskich jeźdźcach również. Są nimi nawet kilkuletni chłopcy, którzy nie tylko radzą sobie genialnie także na oklep, ale potrafią na przykład holować po dziesięć koni trzymając w każdej ręce po pięć uwiązów. Podczas święta Naadam startują w wyścigach. Gonitwa jest jednak tak wyczerpująca dla koni, że te ze zmęczenia nawet padają, ale nikt się tym nie przejmuje – to przecież narzędzie do pracy i zabawy. Nie będzie ten, będzie inny. Słabszy pójdzie do garnka. Tamtejszym koniom nie nadaje się nawet imion. Mówi się o nich per gniady, siwy, kary. Z daleka łatwo odróżnić wałachy, bo mają krótko strzyżone grzywy. Często zostawia im się jeden dłuższy kosmyk do troczenia ozdób, choćby z okazji wyścigów.
Ciekawe, jak w takiej gonitwie spisałaby się szóstka hucułów Anastazji. Jednego można być pewnym, że wałach Byrcyn zaliczyłby z jeźdźcem wywrotkę, bo w galopie lubi sprawdzać, jak kształtuje się sytuacja za jego plecami. Zadziera więc głowę do tyłu, a wtedy krótkie nóżki plączą mu się w chińskie dziewięć i nic nie jest w stanie go na nich utrzymać.
– Moje koniki mają specjalizacje – śmieje się Anastazja. – Jeden do skoków, drugi do westu, którego się uczę, trzeci do ujeżdżenia, czwarty rewelacyjnie pokonuje ścieżki huculskie… Najpewniej będzie sobie też dobrze radził na torze TREC PTTK, który mam nadzieję wkrótce u mnie powstanie. Projekty przeszkód już są, teraz czekam na dotację z kasy unijnej, którą przeznaczę na materiały i budowę. A gdy już wszystko będzie gotowe, postaram się jednak, by na starcie stanęło całe moje stadko.
Pierwszy hucułek, a właściwie hucułka Pestka, pojawiła się w stajni Anastazji jedenaście lat temu. Dziewczynka zakochała się w tej rasie po bieszczadzkim obozie jeździeckim prowadzonym przez Stanisława Myślińskiego. Nie sposób zliczyć, ile razy tam już była, a wciąż wraca. Zajeżdża młode hucuły, trenuje z nimi na „ścieżkach”. Dorobiła się brązowej Jeździeckiej Odznaki Turystyki Górskiej.
Mama Anastazji, Ewa Zych – absolwentka wydziału rolnictwa na SGGW nie miała nic przeciw, by córka zajmowała się końmi, nawet ją do tego zachęcała – to ona wyszukała w internecie ogłoszenie o bieszczadzkich wczasach… na oklep. Sama bardzo lubi zwierzęta: prowadzi gospodarstwo rolne: kiedyś hodowała krowy, teraz kozy, ale jeździć nie chce.
– Jak mi się uda mamę wsadzić na Pestkę trzy razy w roku, by postępowała po podwórku, to już poczytuję sobie za wielki sukces. O częstszych spotkaniach z końmi od strony ich grzbietu nie chce słyszeć. Niestety.
Dobrze przynajmniej, że chce się hucułami zajmować. Anastazja studiuje w Lublinie, mieszka w akademiku, do domu przyjeżdża tylko na weekendy. Ponoć posiadanie własnych koni – jak mówi – bardzo pomaga jej w przyswajaniu akademickiej wiedzy hodowlanej. Bywa też, że serwowana teoria mija się z prawdą, ale Anastazja nie chce zagłębiać się w szczegóły, bo wówczas mogłaby podpaść wykładowcom.
– Najpierw niech skończę studia, ale to jeszcze potrwa, jestem dopiero na II roku – komentuje żartem.
Pasje jeździecka i hodowlana są tak silne w życiu Anastazji, że zrezygnowała z gry na skrzypcach i pływania. Obie dziedziny, jeśli chce się w nich osiągnąć sukces, wymagają ogromnych nakładów pracy i o tym wiedzą wszyscy. W przypadku jednak gry na instrumencie nie tylko o czas idzie. Także o ręce, na które stale trzeba uważać, dbać o nie jak o największy skarb. Każdy upadek z konia jest zagrożeniem dla sztuki. Nie ma też mowy o jakiejkolwiek fizycznej pracy: o wyrzucaniu gnoju, robocie przy sianie, sprzątaniu stajni. A bez tych zajęć Anastazja nie byłaby tą samą Anastazją. (JP)