Lidia Kacperska: absolwentka zootechniki, szefowa Pensjonatu Lidkowo w Henrykowie na Mazowszu, rehabilitantka koni chorych, terapeutka zaburzeń behawioralnych. Współpracuje ze znanymi trenerami, m.in. z Jerzym Krakowskim i Wojciechem Mickunasem. Jest właścicielką czterech psów, dwóch kotów, ośmiu wierzchowców, w tym trzech zbliżających się do trzydziestki.
Koniec lat dziewięćdziesiątych. Lidka jest uczennicą warszawskiego liceum. Jak zwykle po lekcjach bierze psiaka i idzie na spacer. Pod drodze spotyka rówieśnicę, która przechadza się ze swoim psem. Zaczynają rozmawiać. Koleżanka chwali się, że ma też konia i że może Lidkę zabrać na jazdy.
Pierwszy dosiad na koniu o imieniu nomen omen Czort kończy się poważnym upadkiem. Lidka traci przytomność, a kiedy ją odzyskuje, nie chce już o koniach słyszeć. I pewnie, gdyby nie jej nauczyciel plastyki, pasjonat koni – hipiczny rozdział zamknęłaby na zawsze. Ale kiedy profesor snuł swoje końskie opowieści i opisywał bajeczną stajnię na Mazurach, serce zaczęło dziewczynie bić szybciej.
– A może chciałabyś tam pojechać na wakacje? – zapytał niespodziewanie.
– Tak – opowiedziała cichym i niepewnym głosem.
– Na obóz, czy do pracy?
– Do pracy, do pracy! – powtórzyła głośniej, aby być dobrze zrozumianą.
Pojechała na dwa miesiące. Wywalała gnój, czyściła boksy, karmiła konie. W zamian mogła uczyć się jeździć. Odebrała też pierwszy w swoim życiu poród. Żeby go nie przegapić, spała w stajni niemal nos w nos z ciężarną klaczą. Była pierwszą, która zobaczyła prześliczne źrebię, klaczkę. Właściciele dali jej imię… Erekcja.
Wakacje minęły błyskawicznie. Lidka przekonana, że wie już o koniach wszystko, że da radę każdemu, że jeźdźcem jest wyśmienitym, wywiesza w stołecznych sklepach jeździeckich ogłoszenia: MŁODA AMAZONKA ZAOPIEKUJE SIĘ TWOIM KONIEM. To jedyna szansa, by mogła swoje hobby kontynuować – na jazdy w ośrodkach… matczynych środków nie starczało.
Nie do końca wierzyła, że ktoś się odezwie, a jednak. Codziennie po szkole wsiadała wiec z mamą, Julią Praczyk, w samochód i jeździła do koni pod wskazane adresy. Kiedy prowadziła lekcje albo siedziała w siodle, mama czekała w samochodzie i rozwiązywała krzyżówki. Nie narzekała, a przynajmniej nie dawała córce odczuć, że jej to nie na rękę.
Praca z końmi miała jeden feler. Lidka bardzo się do nich przywiązywała. Za bardzo. Kiedy właściciel sprzedawał zwierzę, dziewczyna popadała w stany depresyjne. Matkę ściskało w gardle, nie mogła patrzeć, jak córka cierpi. Wymyśliła więc, że musi stworzyć miejsce, w którym w przyszłości Lidka mogłaby hodować własne konie. Sprzedała mieszkanie w Warszawie i kupiła gospodarstwo na wsi dokąd z czasem przeprowadziły się. W chałupie nie było łazienki, ubikacji, bieżącej wody, centralnego…
– Ale plusy też były – mówi Lidia Kacperska. – Miałam gdzie trzymać konie!
Na początek wydzierżawiła ogiera i kucyka. W trakcie jednej z przejażdżek zaczepił ją nieznajomy pytając, gdzie tu można pojeździć konno. Odrzekła, że nie ma pojęcia, ale zaprasza do siebie. Do dziś nie umie wytłumaczyć, jak mogła goscić ledwie poznanego faceta, ale wyraźnie poczuła, że nadają na tych samych falach i warto kontakt podtrzymać. Obcy odwiedzał Lidkę coraz częściej, ale jeśli ktoś myśli, że był w tym podtekst damsko-męski, jest w błędzie. Pan Tomasz miał żonę, dzieci, tylko galopów mu do szczęścia brakowało. Pewnego razu zapytał, czy mógłby wstawić do stajni Lidki swojego konia.
– Jeśli już, to dwa, bo dzierżawa ogiera i kucyka już mi się kończy, a koń sam stać nie powinien – odpowiedziała.
– Żaden problem, kupię dwa.
I kupił źrebną klacz oraz – jak mówi Lidia Kacperska – najbrzydszego wałacha pod słońcem. Kupił też jeszcze trzeciego konia, który miał iść na rzeź: zagrzybioną klacz z problemami ginekologicznymi, złamanym ogonem… Na wszelki wypadek zadzwonił do Lidki, by upewnić się, że ta podoła opiece nad trzema kobyłami.
– Dam radę! – zapewniała nie zdając sobie chyba do końca sprawy, przed jakim staje wyzwaniem.
– Szybko okazało się, że nie mam o koniach pojęcia, że robią, co chcą, a ja nawet nie wiem, jak ogrodzić teren, by mi nie uciekały. Zwiewały kilka razy w tygodniu. Wyposażenie też pozostawiało wiele do życzenia. Nosiłam wodę w wiadrach, ręce wyciągały mi się do samej ziemi, ale powtarzałam pod nosem: kocham konie, kocham konie, kocham konie!
Pod dachem własnej stajni szefowa raczkującego wówczas Pensjonatu Lidkowo odebrała pierwszego źrebaka, Alkazara, syna klaczy kupionej przez pana Tomasza. Notabene w niedługim czasie wszystkie konie, które wstawił do Lidii Kacperskiej, ofiarował jej na pamiątkę, poczym zniknął bez śladu.
Alkazar okazał się koniem trudnym. Próby samodzielnego zajeżdżenia nie do końca się powiodły. Ale wtedy na drodze amazonki pojawiła się znana w jeździeckim światku trenerka ujeżdżenia Dorota Modlińska.
– Wzięła mnie z Alkazarem pod swoje skrzydła. Zrobiła z niego konia ujeżdżeniowego, a mnie pokazała, na czym polega dobry dosiad. Dzięki niej zaczęłam nawet startować w zawodach.
U trenerki mieszkała pięć dni w tygodniu, na weekendy wracała na wieś do mamy, która pod jej nieobecność opiekowała się końmi. Do czasu. Jedna z atakujących klaczy rzuciła się na panią Julię z zębami i tak ją poraniła, że ta dała sobie z końmi spokój. Teraz niańczy wnuki, przy których czuje się znacznie bezpieczniej.
Ich tata, Włodzimierz Kacperski w progach Lidii pojawił się niespodziewanie. Sporo słyszał od miejscowych o dwóch warszawiankach, co próbują bez pojęcia gospodarzyć na roli. Przyszedł więc popatrzeć, przy okazji pożyczyć mleczną kozę. Z końmi się nie zadawał, ale pasję przyszłej żony zaakceptował.
– I łazienkę nam zrobił, i centralne, i jak trzeba to gnój pomoże wyrzucić, ogrodzenie naprawi. Tylko nie galopuje.
Zaplecze mieszkalno-stajenne (wkrótce w Lidkowie ma jeszcze stanąć hala 20×40) pozwala właścicielce rozwijać hipiczne skrzydła. Poza swoimi końmi, przyjmuje rekonwalescentów po poważnych kłopotach zdrowotnych. Zajmuje się również osobnikami, z którymi nie radzą sobie ich opiekunowie. Pracuje przeróżnymi metodami „naturalno-klasycznymi”, jako jedna z nielicznych wykorzystuje do wzmocnień pozytywnych tak mało popularne w Polsce klikery. Urządzenie niebezpieczne w rękach osoby nie potrafiącej się nim posługiwać, znakomite dla doświadczonych trenerów. TEMU ZAGADNIENIU, dzięki uprzejmości gospodyni Lidkowa, POŚWIĘCIMY ODRĘBNY MATERIAŁ WKRÓTCE.
Wiele bezcennych rad na temat pracy z końmi czytelnik znajdzie na portalu „Pozytywne jeździectwo” zawiadywanym przez Lidię Kacperską wspólnie z Katarzyną Ściborowską. Każdy może tam przesłać parominutowy filmik ze swoimi „występami” w siodle, a panie nagrają komentarz. Nie tylko wytkną błędy; pochwalą też to, co jeździec robi dobrze.
Zdobywanie wiedzy, permanentne uczenie się to idée fixe Kacperskiej. W Lidkowie organizuje wiele kursów z udziałem znanych trenerów, lekarzy, psychologów, masażystów, fizjoterapeutów… Sama również spędza moc czasu na naukach. Wykłada też dla studentów Stowarzyszenia Hipologicznego Pro Hipico Bono. To próba z najwyższej półki, bo nim przekaże słuchaczom swoją wiedzę, musi się nią podzielić z zawodowcami. Dopiero pozytywna ocena uprawnia ją do poprowadzenia zajęć.
– Taka kontrola jest potrzebna. Zawsze bowiem można coś chlapnąć wyrażając się nieprecyzyjnie bądź niestosownie. W towarzystwie koni już tak jest, że zapomina się o realnym świecie. One działają niczym narkotyk. Dlatego dobrze mieć stróża swoich poczynań. Pamiętam, choć to był inny czas, jeszcze bardzo niewiele umiałam, jak uczyłam małego chłopca anglezować. Obok, co nie powinno mieć miejsca, biegała Erekcja – córka klaczy, której dosiadał. Źróbka odwracała uwagę próbując chłopca uszczypnąć w pietę. Krzyknęłam: – nie przejmuj się Erekcją, ruszaj biodrami. Chłopiec poczerwieniał, jego rodzice i inni widzowie zaniemówili, a ja dopiero po dobrej chwili zorientowałam się, co powiedziałam. Od tamtej pory uważam na każde słowo.
Piotr Dzięciołowski