Anna Pęgiel-Korfel i Robert Stój: Krakowiacy, koniarze-nierozłączki, sędziowie TREC PTTK, szkoleniowcy, członkowie podkomisji Górskiej Turystyki Jeździeckiej PTTK ds. TREC. On mechanik, Ona przewodniczka tatrzańska, absolwentka wydziału Technologii Żywienia Akademii Rolniczej. Dziś zawiaduje firmą cateringową.
Jeśli ktoś pomyśli, że to scenariusz filmu albo streszczenie romansidła będzie w błędzie. Historia to bowiem prawdziwa i żeby nie było wątpliwości, prawdziwa od początku do końca:
Dwoje młodych ludzi, Ania i Robert, trenują karate. On jednak ani myśli z nią walczyć. O nią – owszem. Ona tymczasem wpatrzona jest w tatrzańskiego przewodnika. Z Robertem co najwyżej wybiera się konno w teren. Tyle, choć dla niego pewnie aż tyle. Summa summarum facet dostaje kosza. Tak kończy się pierwszy rozdział znajomości krakowianki z krakowiakiem.
Mija ponad dwadzieścia lat, w ciągu których nie utrzymują ze sobą żadnych kontaktów. Jest 8 kwietnia 2010 roku. Anna z córką spędza wolne popołudnie nad Zalewem Nowohuckim. To samo wolne popołudnie spędza tam Robert ze swoją córką. Spacerując dostrzega siedzącą nad brzegiem Annę, szkicującą portrety koni. Podchodzi, ale ona go nie poznaje. Dopiero po chwili orientuje się, z kim ma przyjemność albo… nieprzyjemność. Kto wie, co za chwilę się wydarzy.
– Jestem w trakcie rozwodu – wali Robert na dzień dobry.
– A ja po – przerywa mu Anna.
– Umówisz się ze mną na kawę? – szepcze Robert błagalnym głosem, a jego oczy z chwili na chwilę stają się coraz większe.
– Umówię…
I tak zaczęło się wspólne życie krakowskiej pary dawnych znajomych. Jak nie jeżdżą konno, to chodzą po górach, jak nie chodzą, to jeżdżą na nartach… byle tylko być z dala od miasta, od cywilizacji. Znają ich setki koniarzy, zwłaszcza trecowców. Znają, ale praktycznie niewiele o nich wiedzą. Bo niby skąd. Rozgłosu nie lubią. Nadzwyczaj skromni, czerpiący radość z tego, że mogą służyć innym, choćby sędziując zawody czy organizując szkolenia. Dla tych innych zrezygnowali nawet z własnych koni, bo nie mieliby dla nich czasu. Kiedy trafia się im sporadycznie wolny weekend, pożyczają koniska od znajomych. Tak będzie też latem. W tym roku już drugi raz z rzędu, tyle że pierwszy z piętnastoletnią córką Anny, Zuzią, wybierają się wierzchem z Adamem Rymarowiczem (szefem bieszczadzkiego Klubu Turystyki Konnej STANICA) na dwustukilometrowy rajd z Węgier w Bieszczady.
Ale Zuzia nie tylko jeździ rekreacyjnie, jest także zawodniczką TREC PTTK. Kiedy Anna obserwuje jej fascynację końmi, siłą rzeczy wraca do swoich hipicznych początków. Podobno pierwsze słowo, jakie wypowiedziała w życiu, było „koń”. Na „mama” , „tata” rodzice musieli poczekać. Konie, nie wiedzieć czemu, od zawsze były dla Anny najważniejsze. Doskonale pamięta, jak z wypiekami na twarzy pojechała z ojcem do klubu „Pegaz” w Nowej Hucie, by rozpocząć swój koniarski etap. Właściciel stajni, niejaki pan German zmierzywszy badawczym wzrokiem sześcioletnią, niskiego wzrostu dziewczynkę, wydał wyrok: za mała, nie nadaje się, nie mam dla niej konia! Anna nigdy tego nie zapomni. Była zrozpaczona. Po dziś dzień, gdy przejeżdża w okolicach „Pegaza” dostaje ze złości gęsiej skórki. Za sprawą zupełnego przypadku radość życia i humor wróciły do niej kilka miesięcy później.
– Była wczesna wiosna, kwitły fiołki, rodzice zabrali mnie do Ojcowskiego Parku Narodowego. Przed starym dworem w Hamerni ojciec wypatrzył swoją znajomą z Uniwersytetu Jagiellońskiego, dr Annę Morańską. Okazało się, że kobieta trzyma tam hucuły. Chwilę później usłyszałam od niej, że nie jestem za mała i na jeźdźca się nadaję. Nie mogłam uwierzyć.
Ania zaczęła dosiadać niewiele od siebie młodszej, pięcioletniej Iluzji. Dziewczynka nie znosiła jednak ujeżdżalni, uwielbiała wypady w teren. Przez pierwsze lata zawsze w takich spacerach towarzyszył jej tata, tyle że na początku… spacerował pieszo. Ale kiedy na własnych nogach odczuł przeciągające się przejażdżki nawet do trzech godzin, uznał, że to bez sensu i musi sam się nauczyć jeździć konno. Tak też się stało.
Przygoda Anny z hucułami trwała szesnaście lat, z czego kilka ostatnich zajmowała się aż trójką górskich koników. Na każdym jeździła po dwie godziny. W stajni spędzała więc moc czasu. Stąd jej pomysł, by namawiać znajomych do wspólnych terenowych eskapad. Zawsze to przyjemniej z kimś. Tak właśnie jej kolega karateka, Robert Stój zaczął jeździć wierzchem.
Z dużymi końmi Anna zetknęła się dopiero na studiach, na których stworzono studentom możliwość zaliczania wf zajęciami w ośrodku jeździeckim.
– Pamiętam, jak ustawiłam się w kolejce do ślązaka, z którego wszyscy spadali. Drań próbował jeźdźca. Przy pierwszym galopie sadził takie barany, że trudno było wysiedzieć. Miałam, co prawda doświadczenie z podobnym w charakterze hucułkiem w Hamerni, nie spadałam z niego nawet jeżdżąc na oklep, ale ten był taki olbrzym, że obleciał mnie strach. Czekam więc w tej kolejce, a tu jeden student zleciał, drugi, trzeci… Ależ byłam dumna, gdy ze mną nie udało mu się wygrać..
Udawało się za to hucułkowi, którego dostała w prezencie od Anny Murańskiej. Nie żeby ją zrzucał, ale ciągle wywijał jakieś numery. Henryk Dubiel, u którego trzymała go w Kocmyrzowie witał ją zawsze słowami: czy ty wiesz, co ten twój Prut napsocił.
– Pod każdym ogrodzeniem robił podkop i wypuszczał na wolność inne konie. Kiedyś wcisnął się do kurnika i mieliśmy kłopot, żeby go stamtąd „wycisnąć”. Otwierał drzwi z klamek i wchodził do domu, potrafił się czołgać lepiej od psów. Kiedy osiągnął wiek męski, wyrobiłam mu licencję i sprzedałam jako pełnoprawnego ogiera. Po latach dowiedziałam się, że uratował życie swojemu panu, którego zębami wyciągnął z bagna. To był niesamowity koń.
Anna miała jeszcze jednego własnego wierzchowca, nazywał się Lindo. Pewna pani wmusiła jej go za trzysta pięćdziesiąt złotych(!), ale on okazał się bezcenny. Wyjątkowo mądry.
– Jak nie chciał gdzieś iść, to zawsze z jakiegoś istotnego powodu – mówi Robert. – Za którymś razem uparłem się, żeby jednak poszedł tam, gdzie ja chcę. Poszedł. Dwieście metrów dalej okazało się, że przed nami jest takie grzęzawisko, iż musimy zawrócić, bo w przeciwnym razie potopimy się.
– Kiedyś, jako młodziutka mama pojechałam na nim w pola zostawiając Zuzię w stajni pod opieką koleżanki. W drodze spadłam, niby nic się nie stało, ale doznałam urazu psychicznego, który blokował moje następne wyjazdy w teren. Chyba dopiero właśnie wtedy zrozumiałam, że jestem matką. Od tamtego momentu przez całe lata jeździłam tylko na ujeżdżalni.
Z Lindem Anna musiała rozstać się z racji życiowych zawirowań. Ale dosiadać koni oczywiście nadal dosiadała. W jej koniarskim życiorysie są nawet przejażdżki zagraniczne.
Galopowała po pustyni Atakama ratując kolegę, którego koń poniósł; przejechała też kilkaset metrów w siodle w Kirgizji.
– Stał Kirgiz z koniem, a że jestem kobieta odważna, żadnych konisk się nie boję, zapytałam, czy mogę wsiąść. Pozwolił, ruszyłam ostro przed siebie i nagle właściciel gwizdnął, a wierzchowiec zawrócił i podbiegł do niego jak posłuszny psiak. Ten uśmiechnięty od ucha do ucha rzekł: nie ukradłabyś, nie ukradła…
W kraju też bywało jej wesoło, choćby wtedy, gdy opiekowała się kucką Basią ruszającą galopem nim jeździec zdołał jej dosiąść. Anna uparła się, że ją nauczy i stępa, i kłusa, i komendy… nomen omen „stój”. I nauczyła! Poczuła się z Baśką na tyle bezpiecznie, że po ośmiu latach od wypadku zaczęła znów jeździć w teren. Wkrótce zresztą razem z Robertem, z którym zaangażowała się w TREC PTTK. Wcześniej, ale to aż piętnaście lat, pasjonowała się stylem westowym. Na kursie przewodników turystyki górskiej spotkała Wojciecha Adamczyka, który dobrze już wiedział, czym się west je.
– Zapytałam, gdzie się tego nauczył, odrzekł, że u Aleksa Jarmuły. Ledwie więc skończyłam jedno szkolenie, pojechałam do Aleksa na staż.
I tak się w weście zakochała, że zrobiła uprawnienia sędziego reiningu. Sędziowała, sędziowała, sędziowała, aż powiedziała sobie dość. Postanowienie było twarde. Nie przedłużyła sędziowskich glejtów i zaczęła snuć plany na wolne świątki i piątki, a tu dzwoni Jarmuła z pytaniem, czy nie przetłumaczyliby z Robertem dziesięciu stron regulaminu TREC, bo jest pomysł na upowszechnienie tej nieznanej w Polsce dyscypliny. Pozostałe kilkadziesiąt stron tekstu mają przełożyć inni.
– Jak przyszło co do czego, okazało się, że przetłumaczyliśmy całość konsultując jedynie specjalistyczne określenia z koleżanką anglistką.
Przy okazji bardzo się dyscypliną zainteresowali. Tak bardzo, że pokończyli kursy sędziowskie oraz organizacyjne i dziś można ich spotkać na większości zawodów. Znowu prawie wszystkie weekendy zajęte. Znowu chwile zwątpienia.
– Tak miewamy z Robertem chwile zwątpienia, bo praktycznie nie mamy prywatnego życia. Ale trecowcy to tak wspaniała społeczność, tak fantastyczni ludzie, że wystarczy jeden od nich telefon, jedno z nimi spotkanie, a już jesteśmy pełni optymizmu przed kolejnymi imprezami W tym roku mamy ich nawet więcej niż westowcy, a weekendów dla siebie znowu mniej. Ale co tam, damy radę!
Piotr Dzięciołowski