Sylwia Piechnik: absolwentka Wydziału Architektury Politechniki Krakowskiej, pracę dyplomową realizowała pod kierunkiem niezapomnianego prof. Wiktora Zina. To na jego cześć dała synowi profesorskie imię. Chłopiec ma teraz sześć lat i jak ona jeździ konno. Do matczynych umiejętności trochę mu jeszcze brakuje, bo mama systematycznie podnosi poprzeczkę. Dosłownie i w przenośni.
Była przekonana, że co jak co, ale w siodle radzi sobie znakomicie. Wszystko umie, wszystko wie, a do tego nauczyła się wszystkiego sama. Korzystała co prawda z okazjonalnych rad i wskazówek przypadkowych instruktorów, ale w żadnym razie nie można tego nazwać jeździecką edukacją sensu stricte. Lekcje z prawdziwego zdarzenia zaczęła pobierać dopiero kilka lat temu w SKJ Poland Park, gdzie natknęła się na trenera Jerzego Rubersza, dobrze znanego czytelnikom HEJ NA KOŃ. Ten popatrzył, co kobieta potrafi i zdiagnozował: – nie masz zielonego pojęcia o jeździectwie.
– O dziwo wcale mnie ta ocena nie zabolała; raczej zmobilizowała do intensywnych treningów, zwłaszcza że Jerzy pokazał mi jeździectwo, którego w ogóle nie znałam. Dzięki niemu zrozumiałam, jak owocna może być praca z ziemi, jakie znaczenie dla komunikacji z koniem ma dogadywanie się bezsiłowe, jak ważne jest używanie odpowiedniego sprzętu, przede wszystkim dopasowanych siodeł i kiełzn. Było to wszystko dla mnie nowe i arcyciekawe. Do tego im głębiej w to wchodziłam, im więcej się dowiadywałam, coraz częściej chodził mi po głowie pomysł sprawienia sobie własnego konia. Bałam się oczywiście takiego wyzwania, bo to nie lada obowiązek, a przede wszystkim reorganizacja całego dotychczasowego życia. I kiedy zastanawiałam się, czy na pewno jestem na taką zmianę gotowa, okazja nadarzyła się sama.
Cztery lata temu w jej ręce trafił siwy czterolatek Labirynt, koń zupełnie surowy. Wychowywany od małego w stadzie, nic nie umiał, nikt go nie dosiadał i niczego od niego nie wymagał. Trzeba było sporo wiedzieć, by się z nim dogadać. Pierwsze więc miesiące zajmował się nim wyłącznie Rubersz.
– Jerzy szybko go sobie podporządkował. Kiedy ja zaczęłam z nim pracować okazało się, że hierarchia w stadzie jest już ustalona. Jurek jest numerem jeden, koń numerem dwa, a ja to nawet nie trzy, tylko co najmniej sześć. Sporo mnie kosztowało, by zmienić ten układ. Dopiero się uczyłam, a musiałam udowadniać, że umiem znacznie więcej niż umiałam. Młode konie nie wybaczają błędów. Wydaje ci się, że już coś osiągnąłeś, a wystarczy jedno niewielkie potknięcie, by wrócić do punktu wyjścia. Kontrolowałam więc każdy ruch ręką, nogą, ciałem, by tylko nie popsuć tego, co już miałam. Bardzo dużo pracowałam z ziemi. Dzięki Jurkowi, bo to jego zasługa, przejęłam w końcu rolę przewodnika. Dziś rozumiemy się z Labiryntem bez słów, ale jak bardzo dał mi w kość, wiemy tylko on i ja.
Labirynt spisywał się coraz lepiej, można było na niego liczyć na ujeżdżalni i w terenie, ale właścicielka wymyśliła sobie – skąd pomysł nie wiadomo – że zacznie trenować skoki przez przeszkody. Niestety ani ona, ani koń nie mieli w tej materii żadnych doświadczeń. Metodą prób i błędów pokonywali pierwsze stacjonaty, ale finezji w tym nie było żadnej. Stało się jasnym, że jeśli Sylwia naprawdę chce skakać, musi sprawić sobie wierzchowca z predyspozycjami do skoków. I tak do Labirynta dołączyła biegająca niegdyś na Partynicach dziesięcioletnia Rumunka-Koreanka.
– Dziś skacze pode mną i najważniejsze, że w przeciwieństwie do Labirynta nie dość, że lubi to robić, to rzeczywiście potrafi. Nie boi się, idzie pewnie na przeszkodę, jest skoczna. Mam ją dopiero od roku, ale to był wystarczający czas, byśmy się dogadały. Skacze kapitalnie.
Ale jak to bywa, gdy się skacze, nieraz się spadnie…
– Oj, i to jak pechowo! Naderwałam więzadło w kolanie niemal w przeddzień moich pierwszych zawodów. Teraz jest już dobrze, wróciłam do treningów i znowu te pierwsze są przede mną.
Sylwia nie ma ambicji zdobywania tytułów mistrzowskich, choć rzecz jasna bardzo, by się z takich trofeów cieszyła. Zdaje sobie jednak sprawę, że jeśli zaczyna się stosunkowo późno, trudno marzyć o wielkich sukcesach, ale te mniejsze na pewno są w zasięgu ręki.
– Skaczę bo lubię, chcę coraz wyżej, ale wyłącznie dla własnej przyjemności i – mam nadzieję – radości mojego syna, z którym dzielimy jeździecką pasję. Wiktor jeździ od dwóch lat, ma swoją siwą kuckę i twierdzi, że bardzo lubi spędzać czas w siodle. Nie wiem, na ile mówi tak, by sprawić mi przyjemność, na ile naprawdę mu się to podoba. Jeśli nawet tylko trochę, to i tak dla mnie ogromna frajda.
Chłopiec w przeciwieństwie do mamy ma szansę na wielki sport, bo nie dość, że zaczyna wcześnie, to pod jej kierunkiem – Sylwia po lekcjach z Jerzym Ruberszem doskonale wie, czego potrzeba adeptowi sztuki jeździeckiej. Ciekawe, w jakim punkcie byłaby dziś ona sama, gdyby na początku swojej hipicznej przygody trafiła na dobrego nauczyciela. A to właśnie sedno: chcesz mocno siedzieć w siodle, ucz się od doświadczonych koniarzy.
Piotr Dzięciołowski