Jarosław Lubera, podkarpacki leśniczy z Rzeczycy. W zawodzie od ćwierć wieku. Jeździec z przypadku, właściciel dziesięciu koni. Przez kilka lat kultywował tradycje stacjonującego przed wojną w Rzeszowie 20 Pułku Ułanów im. Króla Jana III Sobieskiego; dziś woli samotne przejażdżki w westowym siodle.
Od kiedy zaczął jeździć konno – a to już jakieś dziesięć lat – diametralnie zmalała w Leśnictwie Rzeczyca liczba kradzieży drewna. Wcześniej, gdy poruszał się samochodem, złodzieje z łatwością go namierzali i… szukaj wiatru w lesie. Teraz niewiadomo, gdzie i kiedy się pojawi, zza którego drzewa wyskoczy. Głośno było o jego pogoni konnej za dwoma tubylcami uciekającymi głębokim kopnym śniegiem. Gdy ich dogonił, zmordowani na klęczkach błagali o litość. Dał im szansę, choć nie powinien, bo to niezgodne z prawem. Ale że ma dobre serce, zaproponował złodziejom prace społeczne w lesie i uiszczenie opłaty za skradziony towar wedle obowiązującej taryfy. Nie skorzystali, sprawa trafiła do sądu, zostali skazani. Ot, jak ochronie lasów państwowych służy jazda wierzchem. Ale przecież, po lesie, jeśli nie ma szlaków konnych, jeździć nie wolno!
– Leśniczemu wolno i to każdym środkiem transportu, jeśli wykonuje zadania służbowe, a że las to moje miejsce pracy, jestem usprawiedliwiony. Dla cywilnych jeźdźców w istocie jest zakaz, ale na naszym terenie patrzymy na koniarzy przychylnym okiem, choć rozumiem tych leśniczych, którzy mają za sąsiadów stajnie z sześćdziesiątką koni i permanentnie niszczone uprawy. Taki stan trzeba lokalnie normować, ustalać zasady zadowalające obie strony. Dobrze, gdy leśniczy jest koniarzem, bo wówczas zna i rozumie potrzeby jeźdźców. Zdecydowanie tępimy za to quadowców i wlepiamy im wysokie mandaty. Po pierwsze straszą zwierzynę, po drugie niszczą drogi.
– Jedni straszą, inni do tej zwierzyny strzelają…
– Też jestem myśliwym i poluję, ale wyłącznie, gdy mam pustą lodówkę. Nie kupuję mięsa w sklepie. Inni, m.in. właśnie ci, którzy tak się na myśliwych oburzają, kupują. Czy myślą, że krowy, świnie, kurczaki nie cierpią w rzeźniach? Niech pójdą, zobaczą, wtedy pogadamy. A polować trzeba, choćby dlatego, że niezbędna jest selekcja. Kto ją ma robić? Wilków jest mało, a zwierzyny z każdym rokiem więcej. Złość mnie jednak bierze, gdy myśliwi strzelają tylko dla trofeów. Zabijają byki na rykowisku, a te w tym okresie tak „pachną”, że ich mięso nadaje się wyłącznie na śmietnik.
– Z konia też pan strzela?
– Nie wolno. Co najwyżej można konno przemieszczać się na polowaniu, to tzw. polowanie podjazdowe. Jedzie się na przykład we dwóch, podjeżdża na miejsce, zsiada z konia, wodze oddaje koledze, a samemu celuje. Ale ja akurat najchętniej w ogóle jeżdżę sam i bez broni.
Samotne wędrówki – koniecznie w westowym siodle – to ulubiona forma rekreacji leśniczego z Rzeczycy. Od takiej zaczynał, do takiej po kilku latach bycia kawalerzystą kultywującym tradycje 20 Pułku Ułanów im. Króla Jana III Sobieskiego, wrócił. Czym skorupka za młodu… No może nie do końca za młodu, bo miał już około czterdziestki, ale ledwie dosiadł konia, od razu pojechał w teren.
– I na złość innym nie spadłem, choć i galopować mi przyszło. To był zresztą zupełny przypadek, że w ogóle na konia wsiadłem. Trafiłem do stajni Zacisze w Chłopskiej Woli i namówiono mnie na pierwszą w życiu przejażdżkę podstawiając znakomitego małopolaka, Breka. Tak mi się spodobało, że zacząłem go regularnie dosiadać, potem wydzierżawiłem, w końcu kupiłem. Złościło mnie tylko, że tyle czasu muszę marnować na dojazdy do stajni, zbudowałem więc niedużą stajenkę koło domu i wziąłem Brekusia do siebie. Pomyślałem jednak, że jak on taki sam, to mu smutno, kupiłem więc dla niego kolegę. Ale jak brałem Breka na przejażdżkę, to ten drugi wariował. Postarałem się więc o trzeciego. I pewnie by na tym stanęło, ale coraz częściej na wypady w teren zabierał się ze mną znajomy. Kiedy wyjeżdżaliśmy, jeden koń zostawał i wybuchał gniewem. Kupiłem więc kolejnego…
Summa summarum ma dziś dziesięć własnych koni, a drugie tyle w pensjonacie. Na padoku pierwsze skrzypce gra oczywiście Brek, ale pod siodłem już prawie nie chodzi, choć jest w sile wieku. Ma jakieś osiemnaście lat, niestety problemy zdrowotne sprawiły, że może co najwyżej wozić na swoim grzbiecie dzieci. I to też nie za długo.
– Dwa lata temu kupiłem dla siebie kasztana Barsa rasy Paint Horse. Nie pytałem, co umie, wydawało mi się, że każdy koń potrafi tyle, co Brekuś. Ależ się rozczarowałem! Gdyby nie szkoleniowiec Piotr Pietryka, pewnie bym painta odsprzedał doświadczonemu jeźdźcowi. W końcu udało nam się dogadać, ale… Brekowi i tak żaden nie dorówna! Zawsze wiedział, co ma robić, niczego się nie bał.
Kiedy Lubera jeździł jeszcze z ułanami, uczestniczył w rekonstrukcjach i pokazach, uznał, że koniecznym jest przyzwyczajenie Breka do wystrzałów. A że akurat znajomi organizowali polowanie na kaczki, wybrał się do nich konno.
– Gdy dotarłem na miejsce, myśliwi akurat przerwali polowanie i panowała błoga cisza. Powiedziałem im, że mam pecha, bo chciałem ostrzelać konia, a tu nic z tego. Jeden z kolegów zapytał: – ale dlaczego nic z tego? Po czym, nim w ogóle się zorientowałem, raz dwa załadował strzelbę i wypalił Brekusiowi niemal przy uchu. Szczęście, że to był Brekuś, bo nawet nie drgnął. Strach pomyśleć, co by się mogło stać, gdyby tak strzelił przy Barsie albo innym koniu!
Dziś Bars nie boi się już huków, i choć daleko mu do Breka, pod siodłem jest coraz bardziej przewidywalny. Terenowe wypady do lasu i w góry weszły na stałe do jego rozkładu zajęć. Inne konie Jarosława Lubery też w większości chodzą pod siodłem. Lekcje konnej jazdy prowadzi jego córka Katarzyna, on jednak nie ma ambicji stworzenia ośrodka hipicznego z prawdziwego zdarzenia.
– Jest nam dobrze ze znajomymi koniarzami we własnym sosie. I niech tak zostanie!
Piotr Dzięciołowski