Viktoria Pietkiewicz; pół Polka, pół Węgierka; absolwentka Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu, pasjonatka koni, której nigdy nie zależało, by na nich jeździć; od zawsze marzyła, by z nimi być. Od kilku lat zajmuje się wczesnym szkoleniem źrebiąt.
Jako dziesięciolatka zaliczyła trzytygodniowy obóz jeździecki. Jako czternastolatka pomagała w stajni w zamian za jazdy. Chciała uczyć się w technikum hodowli koni, ale mama była przeciwna. Wybrała więc kierunek ekonomiczny. Najpierw na poziomie średnim, potem wyższym. Na konie nie miała zupełnie czasu. Aż przypadkiem poznała Andrzeja Makacewicza, który właśnie zaczynał realizować swój program Jeździectwa Naturalnego Bez Tajemnic. Idea przypadła jej do gustu i…
– … i dołączyłam do grona współtwórców szkoły dla jeźdźców, którym, najogólniej rzecz biorąc, zależało na bezsiłowych relacjach z końmi. Działałam w ramach JNBT kilka lat, najpierw uczestnicząc w organizacji szkoleń i zdobywając wiedzę, z czasem przekazując tę wiedzę innym. Miałam też okazję zetknąć się tam z dr. Robertem Millerem, który przyjechał do Wrocławia na konferencję poświęconą wczesnemu szkoleniu źrebiąt i metodom przyjaznym w komunikacji z końmi. Traf sprawił, że zaangażowana w biurze konferencyjnym, mogłam słuchać z zapartym tchem, tego co Miller mówił. Robiłam notatki, choć nie do końca jeszcze wtedy rozumiałam, o czym mówił. Niestety na opłacenie prowadzonego przez niego kursu nie było mnie stać. Ale że temat bardzo mnie zainteresował, zaczęłam szkolić się we własnym zakresie wertując artykuły doktora w internecie i oglądając setki razy jego instruktażowy film. Znałam go na pamięć. Wiedzę teoretyczną związaną z tzw. imprintingiem, czyli wczesnym uczeniem się pozostawiającym ślad na całe życie, miałam coraz większą, za to żadnej praktyki.
Viktorii brakowało nawet pomysłu, jak tę praktykę zdobywać. Na szczęście… wybrała się w dalekomorski rejs (żeglarstwo to także jej pasja). Na pokładzie spotkała miłośniczkę koni, której pochwaliła się swoją fascynacją naukami dr. Millera. Ależ była zaskoczona, gdy dopiero co poznana koleżanka, zapytała, czy Viktoria byłaby w stanie przeszkolić jej źrebaka, który za kilka miesięcy miał przyjść na świat. – Nie wiem – odrzekła – bo bliskiego spotkania ze źrebakiem w życiu nie miałam. Zgodziła się jednak spróbować.
– Najważniejsze, że do wyźrebienia pozostawało kilka miesięcy. Był więc czas, by zaprzyjaźnić się ze źrebną klaczą. To elementarna zasada. Przyszła matka musi znać twój głos, akceptować cię, darzyć zaufaniem, nie stresować się, kiedy wchodzisz do jej boksu, bo każdą niepewność zamanifestuje, choćby szybszym biciem serca i niemiarowym oddechem. Emocje od razu przekaże źrebakowi – nie ma znaczenia, że ten jest jeszcze w jej łonie. Gdy się urodzi, będzie doskonale wiedział, czy danej osoby ma się obawiać, czy nie. Głos człowieka wdrukuje się bowiem w jego „ ja”. Starałam się więc bywać u klaczy jak najczęściej, głaskać ją i bardzo dużo do niej mówić. Czułam, że z każdym dniem przyszła matka coraz bardziej mnie akceptuje. Pierwszy, milowy krok miałam więc za sobą; czekałam na kolejny, ten jakże ważny, związany z porodem. Klacz urodziła o trzeciej trzydzieści w nocy. Sporo ją kosztowało sił i nerwów, bo to pierworódka. Nie obyło się bez problemów, długo czekałyśmy na zejście łożyska. Podczas gdy wyczerpana leżała jeszcze w boksie, ja wraz z jej właścicielką, już pracowałyśmy z Awatarem – takie imię maluch dostał. Robiłam wszystko to, co zaleca dr Miller. Przede wszystkim rytmicznie głaskałam źrebaka w odpowiedni sposób i w odpowiednich miejscach: po podbrzuszu, tam gdzie kiedyś jeźdźcy będą mu zapinać popręg, także po głowie, po nogach, uszach, wkładałam mu palec do pyska… Chodzi o to, by dotyk człowieka traktował, jak coś zwyczajnego i nie bał się go w przyszłości.
Pierwsze spotkanie z Awatarem trwało około 45 minut. Czy udało się go „przekonać” do ludzi, miało okazać się za osiem, dziewięć godzin, po których Viktoria wraz z właścicielką wróciły do boksu. Źrebak nie chował się za matkę, matka nie próbowała go osłaniać. Pełne zaufanie. Sami swoi.
Z uznaniem odniósł się do efektów szkolenia Jarosław Zalewski, hodowca folblutów, właściciel stajni, w której historia ta miała miejsce.
– Mam tu jeszcze pięć źrebnych klaczy – oznajmił z radością w głosie. – Czy nie zechciałabyś się nimi też zająć?
– Jasne! – odrzekła zakasując rękawy i biorąc się do roboty.
W przeciągu dwóch miesięcy przeszkoliła sześć źrebaków. Wydawało jej się, że zdobyła doświadczenie pozwalające nauczać wszystkich wokół. Wtedy nie dostrzegała jeszcze, że dwóch takich samych źrebaków nie ma, że każdy wymaga indywidualnego podejścia. Dziś, kiedy ma na koncie ponad sto pięćdziesiąt wyedukowanych maluchów i świadomość popełnionych błędów, śmieje się sama z siebie, że kiedyś mogła w ogóle pomyśleć, iż wie wszystko. Nie bez wpływu na pozytywną samoocenę miał sam dr Miller. Gdy zobaczył jej pokaz z Awatarem oraz innym źrebakiem w ramach imprezy „Myśląc o koniu” w Zbrosławicach, podszedł do niej i zapytał, czy przeszła u niego szkolenie? Był zaskoczony, gdy zaprzeczyła. Wspomniała oczywiście, że korzystała z jego materiałów.
A źrebaki na oczach widzów spisywały się znakomicie. Uwiązane tak długo spokojnie stały, jak było to konieczne. Nie histeryzowały też, gdy Viktoria zakładała im na głowy płachty foliowe, bez problemu wchodziły do przyczepy… Lista umiejętności jest długa.
– Dr Miller utwierdził mnie w przekonaniu, że powinnam zajmować się szkoleniem źrebaków i tak już zajmuję się tym od kilku lat. Ta praca wymaga gruntownej wiedzy. Naszym naturalnym odruchem jest np. zagłaskiwanie źrebaka, rozpieszczanie go, a to kardynalny błąd. Sama jednego rozpieściłam, więc wiem, co mówię! Źrebaka mamy uczyć, by nie lękał się tego wszystkiego, z czym będzie miał kontakt. Chodzi tak samo o ludzi, jak o rozmaite sprzęty, choćby koniowóz. Jeśli jednak nasza praca ma przynieść efekty, musimy, jak wspomniałam, przygotować matkę, a ze źrebakiem rozpocząć ćwiczenia jak najwcześniej. Najlepsze efekty osiągamy w pierwszej dobie, do siedemnastej godziny. Później to już musztarda po obiedzie. Musimy bowiem trafić w ten czas, gdy źrebak jest jeszcze jak tabula rasa – niezapisaną kartą. A jakie zapisy na tej karcie się znajdą, zależy od nas. Jeśli się zagapimy, będą ją zapisywać inni, np. obce konie z tej samej stajni jakże często mające zakorzenione lęki wobec ludzi i rzeczy.
Do wczesnego szkolenia źrebiąt, poza niezbędną wiedzą, przydatne są: specyficzna wrażliwość, umiejętność opanowywania się, wewnętrzny spokój. Jak to istotne, niech świadczy sytuacja, jaką miała Viktoria Pietkiewicz podczas prowadzonego przez siebie kursu w KJ „Zbyszko”. W trakcie teoretycznego szkolenia oźrebiły się tam trzy klacze. Viktoria stojąc przed boksem, w którym znajdowała się matka z przychówkiem, prowadziła swój wykład nie zwracając na zwierzęta uwagi. Wystarczyło jednak jej spokojne zachowanie i głos, by klacz nabrała do niej zaufania i nie protestowała, gdy ta po trzydziestu minutach spróbowała do niej wejść i dotykać jej źrebaka.
– Udało mi się zademonstrować mini sesję, o normalnej nie mogło być mowy, bo klaczy nie znałam. Nie uruchamiałam więc nad głową źrebaka suszarki do włosów, nie przykrywałam go folią, ale przynajmniej pokazałam ten pierwszy, jakże ważny dobry dotyk.
Viktoria chętnie dzieli się wiedzą, choćby podczas kursów Foal Team, których sporo już zorganizowała. Niestety teraz kontakt z nią będzie trudniejszy, jako że przeprowadziła się do USA.
– Znacznie rzadziej będę przyjeżdżać, to prawda, ale dla zainteresowanych mam dobrą wiadomość: piszę książkę o wczesnym szkoleniu źrebiąt. Najprawdopodobniej ukaże się w przyszłym roku nakładem „Świadomego Jeździectwa”. Proszę trzymać kciuki!
Piotr Dzięciołowski