Agnieszka Miłek, absolwentka zootechniki, właścicielka „Miłej Stajni” w Jeziorku pod Giżyckiem. Powiadają o niej CZAROWNICA, potrafi dogadywać się z końmi nieposłusznymi, kopiącymi, gryzącymi… Jest swoistym pogotowiem ratunkowym dla właścicieli niesfornych wierzchowców.
Jako nastolatka fascynowała się sportem jeździeckim, przede wszystkim skokami. Sama pokonywała przeszkody wysokości 130 centymetrów. Dziś interesuje ją koń jako istota, w żadnym razie narzędzie do uprawiania jeździeckich dyscyplin.
– Gdy ktoś porównuje charakter konia sportowego z rekreacyjnym, zanoszę się śmiechem. Rekreacyjne, jeśli nawet są niegrzeczne, zawsze pozostają konisiami. Wśród sportowych każdy to indywiduum, z którym dają sobie radę niemal wyłącznie zawodowcy. Ci potrafią takiego okiełznać, choć to kiełznanie nie zawsze służy dobru konia. Znam to od podszewki. Po studiach pracowałam w stajni sportowej. Na własnej skórze, a może lepiej powiedzieć: na własnych kościach, przekonałam się do czego zdolny jest koń-zawodnik. Nigdy wcześniej ani później nie odniosłam tylu kontuzji, co wtedy.
Do „Miłej Stajni” trafiają konie m.in. po zakończonej karierze sportowej, także takie, które nigdy w zawodach nie startowały, z parkurami, czworobokami nic nie miały wspólnego. Dostały się jednak w ręce miłośników jeździectwa wiedzących o koniach nic albo prawie nic. Teraz taki miłośnik woła „ratunku!”, bo nie umie sobie poradzić. Trafiają też do Agnieszki Miłek konie kontuzjowane, które mają szansę wyzdrowieć pod warunkiem, że będą umiejętnie prowadzone. Przykładem choćby kucyk, który wrócił do pełnej sprawności po ochwacie na cztery nogi. Miał być uśpiony.
– Zadzwonił do mnie znajomy lekarz, powiedział: szkoda zwierzaka, może żyć. Wzięłam go. Leczenie trwało półtora roku. Konik jest w pełni zdrów. Jego poprzedni właściciel nie dał mu szansy, jest zresztą przekonany, że maluch nie żyje. A to taki zwierzaczek do kochania, pieszczenia, całowania. Maskotka, za nic bym się z nim nie rozstała – i mówię to ja, nieznosząca kucyków (śmiech).
Swojego czasu do stajni w Jeziorku zwróciła się amazonka, która narzekała, że jej koń kuleje, ale wyłącznie pod siodłem.
– Wsiadłam, nie kulał. Od razu wiedziałam, co się dzieje. Kulał od ręki właścicielki. Nieprawidłowy dosiad i zwierzę broniło się przed dyskomfortem. Normalne. Poradziłam, może niezbyt grzecznie, by nauczyła się jeździć, bo szkoda konia.
Kiedy sześć lat temu powstała „Miła Stajnia”, trafiły do niej dwie młode, małopolskie klacze. Obie „niegrzeczne” – jak to dość enigmatycznie określiła ich pani. Jedna atakowała, druga machała głową, nie dawała na siebie wsiąść, a jak już się wsiadło, ponosiła.
– Zaczęłam z nimi pracować. Wzięłam jedną na lonżę, w ułamku sekundy stanęła dęba i mnie zaatakowała. Przy każdej próbie siodłania, strzelała z zadu. Coś mnie tknęło, by skonsultować przypadek z lekarzem. Weterynarz postawił diagnozę: koń miał od lat zapalenie mięśni grzbietu. Odczuwał okropne bóle. Lekarz obejrzał też drugą klacz: chore zęby, pokaleczone policzki i język. Okazało się, że obie w wieku zaledwie 2,5 roku układane były przez niewprawnego jeźdźca o wadze 120 kilogramów. Do tego siodło, którego używał, miało pękniętą ławkę.
Ludzie miewają nieprawdopodobne pomysły. Biorą się one nie tylko z niewiedzy, ale głupoty i bezmyślności. Oto kochająca mamusia kupiła siedmioletniej córeczce konia. Był piękny, wielki, tyle że nikt nigdy na nim nie siedział. Budził strach w rodzinie, nie pozwalał do siebie podejść, wspinał się i zwiewał, gdzie pieprz rośnie. Szybko nauczył się, że może dużo, bo tak się go wszyscy boją.
– Zajęłam się nim, ale ani razu go nie dosiadłam. Nie dlatego, że nie umiałam, czy że obawiałam się porażki. Postanowiłam, że nauczę go zachowywać się przy ludziach, ale nie ułożę wielkiego konia, ażeby przypadkiem dziecku nie wpadło do głowy, by na niego wsiadać. Strach pomyśleć, co mogłoby się stać.
Z podobnej serii: zakochana para kupiła olbrzymiego, pięknego ślązaka. Koń nie dość, że nieułożony, to jeszcze gryzący, kopiący, dominujący i wyskakujący z każdego boksu, z którego to tylko było możliwe. W żadnym razie nie nadawał się na towarzysza tych, którzy nie mają pojęcia o jeździectwie i w życiu na koniu nie siedzieli.
– Po kilku latach męczarni właścicielka stwierdziła, że mi tego konia sprezentuje. Darmo nie chciałam, zapłaciłam niedużo, bo niedużo, ale kupiłam. Skradł moje serce, dziś nie ma już śladu po jego agresywnych zachowaniach, jest najukochańszym misiem, jeżdżą na nim dzieci. Któregoś jednak dnia widząc przez okno stajni Piotra, mojego męża, wiozącego o piątej rano siano na padok, wydostał się z boksu, bo… zgłodniał. Niestety tak nieszczęśliwie wyskoczył, że mocno się pokaleczył, trzeba było szyć. Po dwu tygodniach dostał krwotoku. Wezwałam lekarza, ale innego, bo naszego nie mogłam złapać. Podczas wizyty opowiadam doktorowi o moim ukochanym koniku, ten upewnia się, czy to aby ten sam, który stał u pani X. Potwierdzam i widzę, jak w okamgnieniu lekarz blednie. Myślałam, że się źle poczuł, w końcu to starszy człowiek. On tymczasem, i to w trakcie zabiegu, wstał, powiedział „do widzenia” i poszedł. Zostawił mnie samą. Zdębiałam. Dobrze, że mam spore doświadczenie, bo dałam radę dokończyć, co lekarz zaczął. Po czasie dowiedziałam się, że mój koń, kiedy moim jeszcze nie był, tak skopał tego weterynarza, że ten spędził trzy miesiące w szpitalu.
Wielu z nas, amatorów kupuje konie nie dla siebie, konie wymagające jeźdźca z dużymi umiejętnościami i to nie tylko technicznymi, także ze znajomością psychologii zwierząt. Co się więc dziwić, że często dochodzi do sytuacji dramatycznych.
– Ludziom wydaje się, że skoro my – zawodowi jeźdźcy, niekoniecznie sportowi – dogadujemy się z temperamentnym, wrażliwym koniem i jeździmy na nim bez większych problemów, to oni też dadzą radę, bo ów koń pod siodłem umie przecież chodzić. Jakże błędne założenie. To my przede wszystkim musimy umieć, bo umiejąc eliminujemy nieszczęścia. Nie umiemy koni słuchać, zwalamy wszystko na ich charakter. Mówimy to trudny koń, ciężko się z nim dogadać. A prawda jest taka: to nie konie są trudne, tylko my nie potrafimy z nimi rozmawiać. Doprowadzamy do tego, że stają się agresywne, bo wyrządzamy im krzywdę. Nieraz odpowiadają bardzo ostro – a reagują tak, by czuć się bezpiecznie. Tymczasem ich właściciele są święcie przekonani, że nie oni ponoszą winę. Nie przyznają się do błędów. Kiedy pytam, ukrywają prawdę, bo się wstydzą. Jeśli mówią mi np., że świetnie jeżdżą, a ich koń robi im na złość, proszę, by wsiedli na któregoś z moich własnych wierzchowców – ujeżdżonych dobrze jeśli nie bardzo dobrze. Czasem wystarczy, że taki ktoś tylko zbliży się do konia, nie musi nawet znaleźć się na jego grzbiecie, a ja już wiem, co jest grane.
Każdy koń to… inny koń. Ponoć nie ma dwóch identycznych.
– Nie ma! Są co najwyżej podobne, ale zawsze inne. W mojej pracy nie mogę postępować według schematów, bo wtedy niczego nie osiągnę. Każdego muszę wysłuchać, pogadać z nim, wytłumaczyć mu, czego bym od niego oczekiwała. Jeszcze mi się nie zdarzyło, by któryś nie zaakceptował moich warunków, choć trafiały mi się łobuzy nad łobuzami. I pewnie dlatego, że mam efekty, że przynoszę „ulgę” koniom, ale też ludziom, wciąż robię to, co robię.
Piotr Dzięciołowski