– Nie dam głowy, czy zaraz po wyjściu ze szpitala nie wsiadła na konia – mówi Aneta Sejdak, mama siedemnastoletniej Dominiki Grochowskiej, amazonki, dla której kontynuacja przygody jeździeckiej stanęła przed kilkunastu dniami pod znakiem zapytania. Niespodziewanie, z dnia na dzień!
Gdyby mogła, przesiadywałaby na koniu od rana do wieczora, a nawet nocą. Nikt ani nic nie jest w stanie powstrzymać jej przed wypadem do stajni. Dotychczasowe, siedemnastoletnie życie, prawie całe spędziła z końmi. Bezgraniczna miłość do tych zwierzaków zrodziła się w momencie, w którym mama pierwszy raz posadziła ją na końskim grzbiecie. Dwuletnia Dominika niemalże przylepiła się wtedy do wielkiego zwierzęcia i głaskała je bez opamiętania. Kiedy mama chciała przerwać te pieszczoty, córka dostała histerii. Trwało dość długo nim dziewczynkę udało się sprowadzić na ziemię. Sprowadzić oczywiście fizycznie, bo od tamtej pory, jakiekolwiek mentalne próby odciągnięcia jej od świata koni, skazane są z góry na niepowodzenie. Każda, nawet przypadkowa przeszkoda kolidująca z planami w siodle, przybiera w oczach Dominiki rozmiar dramatu. Tak było np. przed dwoma laty, gdy uległa poważnemu wypadkowi wywracając się z koniem na ujeżdżalni. Kiedy po długim czasie odzyskała przytomność, na pytanie przerażonej mamy, jak się miewa?, nie odpowiedziała; zapłakana pożaliła się tylko, że nie będzie mogła nazajutrz dosiąść konia w historycznej rekonstrukcji pod Wyszkowem. Diagnoza: wstrząśnienie mózgu, nie zrobiła na niej wrażenia. O lekarskim zakazie uprawiania jeździectwa przez co najmniej pięć miesięcy, nie chciała słyszeć.
– Wytrzymałam dwa; to i tak sporo – wspomina. – Potem był Hubertus, musiałam pojechać!
Matka nie dała rady jej zatrzymać. Racjonalne tłumaczenia nie docierały, kobieta co najwyżej, mogła interweniować siłą – w tym wypadku byłaby nadzwyczaj skuteczna. Aneta Sejdak jest trenerem judo, przez lata była zawodniczką, medalistką Mistrzostw Polski, członkinią kadry narodowej z szansą udziału w Igrzyskach Olimpijskich w Atlancie. Ze startu nic jednak nie wyszło, bo okazało się, że za kilka miesięcy na świecie pojawi się Dominika. Mamie pewnie nieraz marzyło się, by przekazać córce pałeczkę judoczki, ale ta nie polubiła dyscypliny na tyle, by się jej poświęcić. Owszem dała się namówić na treningi, ale szybko z nich zrezygnowała; podobnie jak z uprawiania szermierki i innych sportów. Wybrała konie. Regularne jazdy zaczęła w wieku czterech lat w jednym z podwarszawskich ośrodków, w Okuniewie. Potem była Legia, „Taxus” w Niegowie, teraz stajnia w Radzyminie. Wiele zyskała dzięki naukom Witolda Modlińskiego oraz Patrycji Barcickiej. Trenowała woltyżerkę i ujeżdżenie, ale jej zdaniem: nie ma to, jak skoki. Na zawodach skacze na razie tzw. „metrówki”, ale stacjonatę wysokości 145 centymetrów też już pokonała. W konkursach rangi lokalnej zajmuje miejsca na podium. Obecnie startuje na Ginesie i z zawodów na zawody idzie im coraz lepiej. Znajomi określają ten duet mianem „trafiona para”; może wypłynie na szersze wody.
Sukcesy odnosiła też m.in. z arabem, El Amigo, którego dosiadała w „Taxusie”. Koń po przejściach, skrzywdzony przez człowieka, nikomu nie ufający, sprawiający wrażenie niedostępnego, a przez to ignorowany przez jeźdźców. Na przekór wszystkim postanowiła dogadać się z nim, jak zresztą z kilkoma innymi wierzchowcami, w które ludzie nie wierzyli. Szeptała mu do ucha miłe słówka, głaskała, pracowała małymi kroczkami i przekonywała do siebie. Udało się! Okiełznanie El Amigo było prawdziwym osiągnięciem. Mało tego, uświadomiło kilkunastoletniej Dominice, że poza wiedzą, którą zdobywa podpatrując doświadczonych jeźdźców i wertując literaturę, ma w sobie to coś, co pozwala jej nawiązywać porozumienie z końmi trudnymi i bardzo trudnymi. Z kucykiem, który wszystkich zrzucał, też się porozumiała; z czasem akceptował tylko ją.
– Cztery lata zajmowałam się własnym wierzchowcem Gryfinem, należącym wcześniej do znanego zawodnika klasy mistrzowskiej. Ów pan uznał, że koń ten, co najwyżej nadaje się do rekreacji, w żadnym razie do sportu. Udowodniłam, że był w błędzie. Wierzchowiec wymagał jednak specjalnego traktowania: ciepła i serdeczności, sprawiania, by trening nie kojarzył mu się z katorgą a przyjemnością. Skakał pode mną bez najmniejszych oporów ponad metrowe przeszkody.
Ewidentne przykłady dogadywania się z końmi sprawiły, że w kolejce do dziewczyny zwracają się dziś jeźdźcy nie potrafiący sobie poradzić ze swoimi wierzchowcami. Dominika czaruje i zmienia aroganckie zwierzęta, może nie w osobniki potulne jak baranki, ale dające się bezpiecznie dosiadać.
– To chyba największa nagroda dla jeźdźca, jeśli umie dogadywać się z końmi nie używając siły, a te respektują jego polecenia i obdarzają zaufaniem – podsumowuje Dominika.
Praca metodami naturalnymi, to obok skoków dziedzina, której Dominika pragnie się oddać. Czy uda jej się zawodowe życie związać z końmi? Niewykluczone, że pasję będzie musiała ograniczyć do pracy z ziemi… Kilkanaście dni temu, z paraliżującym bólem, trafiła do szpitala. Medycy podejrzewali zapalenie nerek, z tej diagnozy jednak szybko się wycofali. Sprawcą dolegliwości jest nadmiernie eksploatowany kręgosłup. Kiedy lekarz przeprowadzający wywiad z pacjentką, dowiedział się, że ta od kilkunastu lat, kilka razy w tygodniu, po kilka godzin dziennie, jeździ konno, złapał się za głowę i zakazał na razie jakichkolwiek przejażdżek, nawet rekreacyjnych. Najpierw wielomiesięczna rehabilitacja, ćwiczenia wzmacniające kręgosłup, a potem… potem się zobaczy! Wiele zależy od Dominiki. Wierzymy, że wytrwa bez galopu długie miesiące i wróci do koni w pełni sił. Sport to zdrowie tylko wówczas, gdy dawkuje się go wprost proporcjonalnie do możliwości zawodnika. Dominika kiwa potakująco głową.
– Jeśli miałoby się okazać – choć takiej opcji w ogóle nie dopuszczam – że ze względów zdrowotnych nie będę mogła jeździć, to i tak z wizyt w stajni nie zrezygnuję. Nie chodzi mi bowiem o to, by dzień w dzień szaleć w siodle, ale o to, by dzień w dzień być z końmi!
Piotr Dzięciołowski