Ryszard Bartmański: jeden z ostatnich dyrektorów Stada Ogierów w Bogusławicach (1991-1993), pracował też z końmi w Kadynach, Kwidzynie, Mieczownicy. Instruktor jeździectwa PZJ, kaskader. Od czternastu lat na emeryturze.
Nie ma na naszej mapie drugiej takiej stajni, której polski film zawdzięczałby aż tyle. Konie ze Stada Ogierów w Bogusławicach występowały w większości rodzimych produkcji, zwłaszcza w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, osiemdziesiątych. Można je było podziwiać m.in. w największych obrazach realizowanych przez największych reżyserów: Hoffmana czy Wajdę. Spore szczęście miał więc Ryszard Bartmański, że trafiając do pracy w Stadzie, mógł zarazem uczestniczyć w dziesiątkach filmowych realizacji, które na trwałe zapisały się w historii polskiej sztuki filmowej. Przygotowywał i opiekował się końmi, sam wdziewał kostiumy i dosiadał ogierów przed kamerą, uczył też aktorów jazdy konnej, choćby Tadeusza Łomnickiego.
– Kapitalny był to człowiek, słuchał i chciał się nauczyć. Zawodowiec. Nie stroił fochów, jak czegoś nie wiedział, to pytał. Nigdy nie pokazywał swojej wielkości, a przecież mógł. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Bywało, że czas spędzaliśmy na koniach w terenie. Nigdy nie zapomnę, jak wracając do domu, przeprawialiśmy się przez rzekę. Poziom wody był na tyle niski, że dało się jechać stępem. W pewnym momencie koń Tadeusza wpadł w jakąś dziurę i obaj poszli pod wodę. Nic się nie stało, tyle że aktor przemoczył się do suchej nitki. Ale nawet się nie zdenerwował. A gdy kilkanaście minut później dotarliśmy do stajni, na jednej nodze skoczył po wódeczkę, byśmy obaj się rozgrzali, choć przecież ja byłem suchy.
Ale nie wszyscy aktorzy byli i są tacy otwarci, bezpośredni.
– No nie wszyscy. Był taki jeden na planie Ogniem i mieczem, bardzo znany zresztą, który w galopie pchał się wprost na kamerę, jakby chciał, żeby tylko on był widoczny na ekranie. Jerzy Hoffman powtarzał mu więc w nieskończoność, którą ścieżką ma jechać, by ujęcie można zrealizować w zgodzie ze scenariuszem. A on jakby głuchy i najgorsze, że prowadząc za sobą sporą grupę konnych, siłą rzeczy ich również przekierowywał. W pewnym momencie reżyser podszedł do mnie i powiedział: Rysiu zrób coś z nim, bo nigdy tej sceny nie nakręcimy. Żaden problem – odrzekłem – i ruszyłem na moim koniu w kierunku niesfornego artysty. – Panie – ostrzegłem go – jak pan jeszcze raz zmieni trasę przejazdu, to przywalę panu szablą tak, że mnie pan popamięta! – Nie ośmieli się pan! – usłyszałem w odpowiedzi. – To się przekonamy! – zareplikowałem. Na szczęście nikt nikogo nie musiał przekonywać. Aktor przestraszył się mnie na tyle, że polecenie Hoffmana wykonał z dokładnością co do centymetra.
Ogniem i mieczem był ostatnim filmem, w którym Ryszard Bartmański brał udział.
– Ostatnim, ale ile przeżyć! Sporo zdjęć kręciliśmy na poligonie w Biedrusku, część z nich przypadła na czas, kiedy wojska NATO prowadziły tam manewry, zajmując oczywiście większość ogromnego terenu. Konni grający w filmie, aby przemieszczać się na plan i z planu, musieli każdorazowo wierzchem przejeżdżać opodal natowskiej wieży obserwacyjnej. Któregoś dnia na tę wieżę wdrapali się generałowie, by z wysoka śledzić ruchy czołgów. Wtem zza wzgórza wyłoniła się w pełnym rynsztunku chorągiew husarska. Wyglądało niesamowicie.
Komicznych sytuacji na planach filmowych wydarza się multum. Bywa, że bawią gapiów, ale niosą za sobą kosztowne konsekwencje.
– Na myśl przychodzi mi od razu sytuacja z „mojego” pierwszego filmu Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni. Grałem tam podchorążego kawalerii, a przede wszystkim opiekowałem się bogusławickimi ogierami. Tamtego dnia przygotowywaliśmy scenę, w której wysadzono most po przegalopowaniu ułanów. Na chwilę przed ujęciem zawołał nas do siebie pirotechnik, by omówić szczegóły.
– Słuchajcie – powiedział – jak podniosę rękę w taki sposób – pokazał – to most wyleci w powietrze. I w tym momencie wyleciał, bo obsługujący materiały wybuchowe myśleli, że to sygnał dla nich. Tak więc, by nakręcić ujęcie, trzeba było najpierw odbudować most.
Nieplanowanych sytuacji było w tym filmie więcej.
– A było, było. W jednej ze scen konie spłoszone wybuchem miały zwiewać, gdzie pieprze rośnie. Ale to były doświadczone ogiery, z niejednego planu owies jadły. Kiedy więc huknęło, spojrzały leniwie w stronę wybuchu, ziewnęły i dalej stały w bezruchu. Musiałem wtedy pojechać do Stada i przywieźć stawkę koni nie mających filmowego doświadczenia. Te już zagrały, jak stało w scenariuszu.
O przygodach na planach, jakie miał Ryszard Bartmański można napisać książkę. My przytoczyliśmy zaledwie kilka historii z jego pierwszego i ostatniego filmu. Filmu, z którym na dobrą sprawę związał się przez przypadek, bo dzięki pracy w Bogusławicach. A zdecydował się na nią wcale nie dla koni, którymi przecież mógł zajmować się i w Kadynach, i Kwidzynie, i Mieczownicy, czy jeszcze gdzie indziej. Nigdzie jednak nie mieszkała tak prześliczna dentystka, jak w Bogusławicach. Małżeństwem są już pół wieku.
Piotr Dzięciołowski