W poniedziałek 24 lutego zmarł w wieku 78 lat wybitny jeździec, olimpijczyk Jan Kowalczyk. Był nie tylko sportowcem, także nauczycielem wielu aktorów.
KRZYCZAŁ NA KACZORA; ŚMIAŁ SIĘ Z NIEGO MACHALICA; ROŻNIATOWSKA ZAWDZIĘCZA MU ŻYCIE
– Takich predyspozycji do pracy z końmi, nie ma nikt! – mówił o Janie Kowalczyku mjr Wiktor Olędzki. – To bardzo trudny charakter, potrzebuje mocnej ręki trenera. Mnie słuchał jak świętego, ale stale musiałem go kontrolować. Kiedy tylko zostawał sam, ponosiła go energia, brawura i ambicja.
Z Janem Kowalczykiem spotykaliśmy się na hipodromie warszawskiej Legii. W jej barwach startował kilkanaście lat. To m.in. tu zdobywał mistrzowskie tytuły, przygotowywał się do zagranicznych konkursów, to tu wreszcie uczył wielu adeptów sztuki jeździeckiej, wśród nich, o czym zapewne nie każdy wie, znanych aktorów. Od wszystkich, czy to zawodników, czy amatorów wymagał wiele. Niektórzy twierdzą, że zbyt wiele.
– Dziwiłem się nieraz reakcjom moich uczniów, choćby Kazia Kaczora, którego przygotowywałem do roli Kurasia w serialu „Polskie drogi”(1976) Janusza Morgensterna. Obrażał się na mnie, gdy wytykałem mu, że się garbi, że z takim dosiadem daleko mu do ułana. Wtedy ripostował: – Jak pan nie przestanie na mnie krzyczeć, to zejdę z konia. – Z czasem na szczęście przywykł do mojego tonu i pogodził się z wysoko zawieszoną poprzeczką. Dość szybko zresztą opanował arkana sztuki jeździeckiej, a zajęcia zaczęły sprawiać mu prawdziwą frajdę. Cieszyłem się, bo to przecież przy mnie stawiał pierwsze kroki. A że sporo wymagałem? Samo nie przyjdzie – usprawiedliwia się Kowalczyk. – Ode mnie też wymagano. Przeszedłem twardą szkołę w kilku jeździeckich klubach – wspomina. – Wielogodzinne treningi sześć razy w tygodniu, dawały mi w kość. Czasem padałem na nos, a mimo wszystko nie zsiadałem z konia. I choć był to morderczy wysiłek, nikt mi nie pobłażał. Wystarczyło np., że chwilę spóźniłem się na zajęcia w poznańskim klubie Cwał, a ppłk Karol Rómel kazał mi za karę biegać wokół konia przez dziesięć minut.
To jeden z przedwojennych kawaleryjskich zwyczajów.
– Kiedyś od jednego z instruktorów dostałem batem po krzyżu, bo nie trafił w koński zad. Bolało, jak diabli, polała się krew, ale ćwiczyłem, jak gdyby nic. Liczyły się efekty i… tylko efekty. A tu mi marudzi jeden z drugim, że za głośno do niego mówię, że nie przebieram w słowach. Powiem grzecznie – nie przejmie się, powiem cicho – nie usłyszy, zwłaszcza taki początkujący, co się trzęsie jak galareta, kiedy wsiądzie na konia pierwszy raz. Pamiętam Kalinę Jędrusik, która zaczynała na Legii pod okiem mjr. Olędzkiego, ale i ja kilka lekcji na lonży z nią miałem. Piszczała, kwiczała, wzbudzała sensacje wśród gapiów. Żołnierze nie mogli oderwać od niej wzroku, zwłaszcza gdy anglezowała. A że miała czym oddychać, było na co patrzeć…
Uczniów zaczynających od zera, trafiało do Kowalczyka wielu, wśród nich jeździec nad jeźdźcami, Daniel Olbrychski.
– Od razu spostrzegłem, że to sprytny i wygimnastykowany chłopak, niejedną sztuczkę w siodle zrobi, skoro na ziemi wykonuje bez wysiłku salta w przód i w tył. Z nim wszystko nie tylko wydawało się, ale było proste. Wiedziałem, że bez kłopotu opanuje nawet dżygitówkę. Zdumiałem się jednak, że tak szybko! Po zaledwie dziesięciu lekcjach wykonywał w galopie ewolucje akrobatyczne, jakich inni muszą uczyć się miesiącami, czasem latami. Taki talent to rzadkość. Zaskoczę jednak czytelników, bo powiem, że choć Daniel jeźdźcem jest doskonałym, znam odrobinę lepszego… Marka Siudyma! Siedzi w siodle, jak na zawodowego skoczka przystało. Daniel natomiast po kowbojsku. Też dobrze, ale… nie do końca. Prostuje się w fazie lotu zamiast głowę pochylić w stronę końskiego łba i unieść zadek. W ślady obu panów wyraźnie podąża inny aktor, Marek Cichucki. Podziwiałem go, o czym pewnie nawet nie wie, w tegorocznym konkursie skoków World Cup ComputerLand Toyota. Daleko zajdzie. Doskonale spisuje się też Jagna Marczułajtis, jeździ z góralską fantazją i za to ją lubię! Obiecała, że kiedyś przyjedzie poskakać pod moim okiem. Sportowcy w ogóle błyskawicznie uczą się prawidłowego dosiadu i dochodzą do perfekcji znacznie szybciej niż szarzy śmiertelnicy. Rzecz w sprawności i koordynacji ruchowej. Proszę spojrzeć, jak radzi sobie Iwona Guzowska. A jak radzili sobie inni pięściarze, których gościłem na Legii: Wiesiek Rutkowski i Janusz Gortat. Pytali tylko, jak zatrzymać to zwierzę, gdy pędziliśmy galopem w nieznane. Odpowiadałem, że w odpowiednim momencie samo się zatrzyma. Byli chyba w strachu. A jak sympatycznie spędzaliśmy czas z Władkiem Komarem, który przygotowywał się akurat do roli w „Piratach”(1986) Romana Polańskiego. Przyjeżdżał maluchem, z którego ledwo się wydostawał, stawiał pół litra i mówił: – Roman czeka, więc dziś też nie mogę spaść!
– Przez moje ręce przewinęło się rzeczywiście wielu znanych. Miałem szczęście do dobrych jeźdźców-artystów. Tadeusz Somogi czy Henryk Machalica latami objeżdżali moje konie. Heniek nieraz zwracał się do mnie zawiedziony: znowu mi dajesz tę bestię, chcesz, żebym znowu zleciał.
Kiedyś Kowalczyk kazał Henrykowi Machalicy pokonać niewielką stacjonatę, ale z bardzo krótkiego najazdu. Koń wyłamał raz, drugi, trzeci. Wówczas rozległ się dziki, wściekły krzyk bezwzględnego trenera: – jeśli nie potrafisz skoczyć, to złaź z tego z konia. Ja ci pokażę, jak to się robi! – I pokazał… przelatując przez drągi.
– Ale miałem satysfakcję – mówił nam na łamach „Konia Polskiego” Henryk Machalica.
– Pamiętam, pamiętam – wspomina Kowalczyk. – Śmiechu było, a Heniek cieszył się, jak dziecko.
Wspólne przejażdżki z olimpijskim mistrzem były dla wielu znakomitą okazją podnoszenia umiejętności. Kowalczyk wytykał błędy także dobrze jeżdżącym. Zawsze dążył do doskonałości. Potrafił przewidywać i pomagać w sytuacjach trudnych. Małgorzata Rożniatowska, odtwórczyni roli Kleczkowskiej w serialu Złotopolscy, twierdzi nawet, że Kowalczyk uratował jej życie.
– W któreś święta wielkanocne – wspomina – pojechaliśmy w teren okalający Legię. Ktoś beznadziejnie zaplanował trasę. Droga powrotna biegła wąską ścieżką między nasypem kolejowym a płotem. W pewnym momencie pędzący pociąg spłoszył Hurysę, klacz, na której jechałam. Ze strachu stanęła dęba. Nie bardzo wiedziałam, co się dzieje. Tymczasem koń tracił równowagę i leciał na grzbiet. Niewiele brakowało, a obie znalazłybyśmy się pod kołami pociągu. Nagle usłyszałam przeraźliwy krzyk Jasia Kowalczyka: skacz na ziemię. Skoczyłam i kiedy udało mi się odciągnąć Hurysę od torów, ujrzałam blade z przerażenia twarze kolegów.
Rożniatowska dzieli się także weselszą historią z tamtych czasów. Pamięta, jak kiedyś z terenu przybiegł sam koń Kowalczyka. Wszyscy byli przekonani, że ten zleciał. Po chwili okazało się, że jeździec cały i zdrowy, wisząc na jednym strzemieniu skrył się za bokiem pędzącego wierzchowca. Braw nie było końca.
– Robiłem różne sztuczki. Zazdrościli mi aktorzy, oj zazdrościli. Skakałem bez strzemion z zawiązanymi oczami. Kiedyś w zwykłym siodle, ale po damsku pokonałem bez najmniejszego puknięcia cały szereg. Ale to naprawdę nic trudnego, jeśli trenuje się przynajmniej 30 lat i objeżdża dziennie po cztery, pięć koni.
Sprawność Kowalczyka, jego nadzwyczajne umiejętności jeździeckie wykorzystywano także w filmach. Grał w Don Gabrielu (1966) Ewy i Czesława Petelskich, Śmierci prezydenta (1977) Jerzego Kawalerowicza oraz w czterech innych obrazach…
– W jakich? Panie kto, by pamiętał takie bzdety. Cholera mnie brała, człowiek czekał na planie kilkanaście godzin po to, by dwa razy przejechać konno. Paranoja, strata czasu. Niech mnie pan zapyta o wyniki, wszystkie pamiętam. Trzy olimpiady, złoto indywidualnie i srebro drużynowo w Moskwie, 17 tytułów mistrza Polski, 650 zwycięstw w konkursach na parkurach całego świata… A filmy? Kto by tam sobie głowę nimi zaprzątał!
(Rozdział z książki „Koń mi robił za kołyskę”, Piotr Dzięciołowski, PIW 2007)