Magdalena GINTOWT-JUCHNIEWICZ: absolwentka Wydziału Grafiki Europejskiej Akademii Sztuk w Warszawie. Dyplom z wyróżnieniem w pracowni prof. Ewy Walawskiej. Uprawia grafikę warsztatową w technikach wklęsłodrukowych. Maluje i rysuje m.in. konie, przedstawia je także w formie grafik. Autorka ilustracji tomu poezji Ernesta Brylla Na dom pada cieniutki blask (2005). Związana w przeszłości z artystycznym periodykiem „Enigma”. Poetka.
W Stanisławowie, podradomskim majątku rodziny artystki, konie były zawsze. Jeździła na nich m.in. jej babcia – Maria Gintowt-Dziewałtowska. Co prawda podczas okupacji Niemcy konie zarekwirowali, ale po wojnie stanisławowskie stajnie znowu na jakiś czas się zapełniły.
– Wierzchem jeździła też trochę moja mama, Iwona, a przede wszystkim jej siostra, Liliana, która, kiedy byłam mała, zabierała mnie na konie do stajni w okolicach Radości. W czasach szkoły podstawowej i liceum jeździłam w różnych ośrodkach. Teraz w rodzinie uprawiają ten sport siostrzenice; najmłodsza Zosia trenuje skoki.
Artystka po dziś dzień wspomina swoje galopy plażą.
– Miałam jakieś 18 lat i spędzałam wakacje na Litwie – notabene mam od strony mamy litewskie korzenie. Jazda konna była tam wtedy tania, mogłam cwałować brzegiem morza codziennie. Koń się nie bał, ja się nie bałam – doznania wprost kosmiczne.
Kiedy zaczęła studiować, jej związki z końmi wyraźnie się rozluźniły. Brakowało czasu na jazdy, a i twórczość z koniem na pierwszym planie odeszła na dalszy, by nie rzec, bardzo daleki. Raz jeden podczas nauki w Akademii naszkicowała konia na którymś z plenerów, ale nie myślała do tego motywu wracać. Wrócił sam, niespodziewanie przy okazji wyboru tematu pracy dyplomowej.
– Odezwała się tęsknota za dzieciństwem i wczesną młodością…
Pomysł zgłosiła promotorce, ale prof. Ewa Walawska nie była nim zachwycona. Odradzała argumentując, że koń to trudny temat. Studentka postanowiła jednak spróbować. Przygotowała kilka szkiców, które ku jej radości zostały zaakceptowane. I tak ruszyła z pracą dyplomową pełną parą.
– Zdawałam sobie sprawę, że grafiki trzeba też odpowiednio wyeksponować, a to sporo kosztuje. Na szczęście już zarabiałam na moich pracach, więc udało mi się uzbierać niezbędną sumę. Wymyśliłam też, że wszystkie zarobione pieniądze za grafiki z końmi, przeznaczę na jazdy.
Przeznaczyła na… ćwiartkę konia.
– Złożyliśmy się czwórką znajomych i każdy z nas stał się właścicielem jednej czwartej Vandama, filmowego konia z Ogniem i mieczem. Wtedy był młody i zwariowany, potrafił z byle powodu panikować. Dziś ma dwadzieścia trzy lata – rocznik 1994 – ale ja już nie jestem właścicielką nawet jego kawałeczka. Gdy na świat przyszły moje dzieci, moją ćwiartkę oddałam koleżance.
Życie artystki koncentrowało się wtedy wokół obowiązków domowych i zawodowych. Po studiach prowadziła pracownię malarstwa i rysunku w Stołecznym Centrum Edukacji Kulturalnej. Pracowała z dorosłymi, młodzieżą, dziećmi. Ciekawe doświadczenie zdobyła wykładając wiedzę o sztuce w Państwowym Ognisku Artystycznym „Nowolipki”. Wymagało to jednak od niej intensywnych przygotowań do każdych zajęć.
– Musiałam w końcu wybrać między słuchaczami, a moimi dziećmi. Oczywistym więc, że zrezygnowałam z etatu. W wolnych chwilach malowałam akwarelowe pejzaże, które wymagają znacznie mniej zachodu niż grafiki. Dziś poza akwarelami… chlapię konie tuszem. Tak to sobie nazwałam. Nie są to typowe rysunki, tylko właśnie chlapnięte niby od niechcenia, aczkolwiek od początku do końca przemyślane. I symboliczne. Bliżej im do poezji niż realizmu.
Poezja zajmuje w życiu Magdaleny Gintowt-Juchniewicz miejsce szczególne. I to nie tylko ta w obrazie, także w słowie.
– Był 16 maja 1999 roku, odbywały się w Warszawie „Mironalia” poświęcone pamięci Mirona Białoszewskiego. Przeczytałam jeden z moich wierszy, po czym poszłam do pobliskiej kawiarenki. Tam byli już znajomi z „Enigmy”. Rozmawialiśmy. Nagle poczułam, że ktoś ciągnie mnie za rękę i szepce do ucha: czy nie chciałabym tego wiersza powiedzieć w Zamku Królewskim z okazji 200-lecia urodzin Puszkina. Odwracam się, a to Wojciech Siemion. Oniemiałam. Oczywiście, że się zgodziłam, ale chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę, co się w ogóle dzieje. Ogromne emocje. Pamiętam próbę – nogi się pode mną uginały, ale nie dlatego, że paraliżowała mnie obecność Siemiona – on akurat udzielał mi bezcennych rad interpretacyjnych i raczej mobilizował niż blokował. Miałam okropną tremę, bo na koncercie w Zamku przyszło mi recytować jako ostatniej… po Sławie Przybylskiej i Emilianie Kamińskim – zawodowcach z wysokiej półki. Chyba się podobało, bo ktoś z ministerstwa kultury zaoferował mi dotację na druk tomiku wierszy, niestety onieśmielona, zestresowana, nie zapamiętałam jego nazwiska i nie mogłam się później upomnieć. On nie myślał mnie szukać.
Wydanie książki drukiem wymaga sporych pieniędzy. Łatwiej zaprezentować na wystawie grafiki czy akwarele. Artystka, kiedy tylko nadarza się okazja, pokazuje swoje dzieła, niestety nie zawsze może im towarzyszyć.
– Tak było na przykład, gdy Piotr Michnikowski zaprosił mnie na plener do Zakrzowa. Pojechały grafiki, ja musiałam zostać w domu. Podobnie z akwarelami na międzynarodowej wystawie w Seulu zorganizowanej przez World Watercolor Painting Federation. Akwarela pojechała, ja… karmiłam dziecko.
Zanim została matką, często jeździła na plenery, poznawała interesujących artystów, a to prędzej czy później przynosiło owoce.
– W Sulęcinie na międzynarodowym plenerze poznałam Niemca, który zaprosił mnie także na międzynarodowy plener, tyle że związany z cyjanotypią. Wiele się tam nauczyłam, ale najważniejsze: w Kulturfabrik Fürstenwalde miałam jedyną, jak dotąd, zagraniczną wystawę indywidualną. Pokazałam grafiki z końmi. Spotkały się z bardzo dobrym odbiorem.
Podobnie, jak jej prace, które zaprezentowała na IV Festiwalu Sztuki Jeździeckiej (2016 r.). Tych dzieł prawie nikt wcześniej nie widział.
– Niespodzianką na Festiwalu były dla mnie odwiedziny mojej pani profesor Ewy Walawskiej. Ona również nie znała większości prac, ale – podobnie, jak przy dyplomie – w pełni je zaakceptowała. Mało tego, powiedziała, że są na europejskim poziomie. Taka recenzja podnosi na duchu. Festiwal okazał się dla mnie znakomitym środkiem do nawiązania kolejnych kontaktów i przyczynkiem do planów, których na razie nie ujawniam. Dzięki tej imprezie trafiłam też do internetowej galerii kwartalnika „Hodowca i Jeździec”. Słowem same plusy!
Modelami artystki są konkretne konie. Chętnie wspomina, jak w okolicach Kodnia, gdzie spędzała wakacyjny czas w swojej chacie w Choroszczynce, wstawała o piątej rano i najpierw lonżowała konie, a potem biegała za nimi ze szkicownikiem. To był punkt wyjścia do szeregu grafik. Bywa, że tworzy na podstawie zdjęć, ale tylko wówczas, gdy jest ich autorką.
– Fotografia to rodzaj pamiętnika. Patrzę i przypominam sobie sytuację, nastrój, kolorystykę… i biorę się do pracy. W ten sposób utrwaliłam np. konie, które obserwowałam w Andaluzji. Teraz znowu bym się gdzieś wybrała, może w wakacje razem z dziećmi. Bo w ciągu roku szkolnego to niemożliwe. Synowie: Witek i Hubert Franciszek kształcą się w szkole muzycznej. Odwożę, przywożę, dzień dopasowuję do ich potrzeb. Nie narzekam. Lubię słuchać, jak grają.
Piotr Dzięciołowski
(Fragment rozdziału „Lubię słuchać jak grają” z książki „MALUJĄ, RYSUJĄ, RZEŹBIĄ KONIE”. Wyd. ROSA PP, rok 2018.)