W wieku 27 odszedł Dofi, wspaniały koń pracujący przez lata w warszawskiej Fundacji „HIPOTERAPIA”.
Urodził się w stadninie koni w Mosznej. Jego matką była fiordka Dorotka, ojcem hucuł Fokus. Z takiego połączenia wyszedł skarogniady Dofi. Budową bardziej podobny do fiorda niż hucuła. Konia tego wypatrzył pan Janusz Lawin, znany trener, sędzia ujeżdżeniowy i tak Dofi trafił do Olesznej Podgórskiej, gdzie go pierwszy raz zobaczyłam. Stał na wybiegu nad stertą świeżo skoszonej zielonki i pochłaniał ją z wielkim apetytem. Ten apetyt towarzyszył Dofiemu przez całe życie. Pan Janusz widział w nim konia ujeżdżeniowego dla młodych adeptów tej trudnej sztuki. Niestety Dofi wprawdzie posiadał wspaniały, jak na tak małego konia ruch, ale jego upodobania nie były związane z czworobokiem. Woził swych jeźdźców gdzie, jak i kiedy chciał. Jego upór poznałam podczas pierwszej przejażdżki. Na każdym rozwidleniu dróg prowadziliśmy ożywione dyskusje, którą będziemy dalej podążać.
Dofi trafił w ręce mojej koleżanki Izy. Do Warszawy przyjechał samochodem z wrocławskich Partynic wraz z licznym gronem wyścigowców. Na szczęście na Wyścigi nie dojechał, bo zapewne wyścigowcy mieliby niezły ubaw widząc konika prawie o połowę niższego, za to na pewno dwa razy grubszego niż pozostałe.
Przez pewien czas mieszkał w Wilczej Górze, był rewelacyjnym koniem terenowym. Na swych krótkich nóżkach dotrzymywał kroku dużym koniom. Żadne strachy i dziwolągi nie robiły na nim wrażenia. Za to wykazywał się dużą pomysłowością, zawsze znalazł sposób, by z zamkniętego wybiegu wydostać się na zieloną łąkę, otworzyć skobelek i wyjść z boksu. Ażeby innym koniom nie było przykro, to i te inne potrafił uwolnić. Był mistrzem w pozyskiwaniu jabłek i gruszek z drzew rosnących na wybiegu, no i nie było węzła czy supła, którego by nie rozwiązał.
Z powodu braku czasu właścicielka Dofiego postanowiła go sprzedać, a że chętnych nie było, podjęła decyzję o przekazaniu konia Fundacji „Hipoterapia”. Podczas pierwszego spotkania oczarował swoje przyszłe opiekunki. Błyszcząca sierść, grubaśny, okrąglutki, z gęstą grzywą rozkładającą się na dwie strony, ogonem do samej ziemi i z tym błyskiem w oku. Zaprezentował cały repertuar końskich umiejętności, oczywiście tych najmniej potrzebnych w hipoterapii. Tak trafił do stolicy. Niestety musiał się przystosować do nowych warunków i zasad. Początkowo, kiedy otwierały się drzwi boksu Dofi wychodził, i nieważne było czy ktoś w tych drzwiach stał, czy nie. Szybko zorientował się, że te otwarte drzwi oznaczały raczej pracę niż wolność, więc zmienił taktykę. Stawał w kącie boksu chował głowę i udawał, że go tam nie ma. Dofiego pokochali wszyscy i pacjenci, i hipoterapeuci. Wolontariusze i praktykanci chyba trochę mniej, bo zawsze znalazł sposób, żeby ich przechytrzyć.
Woził na swoim grzbiecie cięższych pacjentów i takich wymagających asekuracji z góry. Jego spokój i opanowanie było bezcenne. No chyba, że w zasięgu pyska pojawiało się coś zielonego, wtedy nie odpuścił i musiał poskubać. Dofi uwielbiał instruktorskie przejażdżki po polach wilanowskich, nie lubił być koniem czołowym, ale na ogonie czołowego pędził, ile sił w nogach, wprawiając w osłupienie wielu praktykantów, którzy czasami uczestniczyli w tych wyprawach. Dofi chętnie ich lonżował, przeciągał po okolicznych krzakach, wyciągał na trawę, czasami zupełnie niechcący nadepnął. No cóż, ktoś ich musiał nauczyć, jak pracować z koniem do hipoterapii. Podczas przerw w pracy, kiedy siadaliśmy pod lipą na śniadanie, Dofi chętnie zaglądał do naszych kubków z kawą czy herbatą. Nie wiem, co mu bardziej smakowało.
Dofi wystąpił w Jeździeckim Musicalu „Don Quijote” – spektaklu przygotowanym przez hipoterapeutów, wolontariuszy i podopiecznych Fundacji. Pokazał się też w roli konia hipoterapeutycznego na zajęciach podczas wizyty Jej Książęcej Wysokości Księżniczki Anny w Fundacji w 2006 roku.
Latem podczas turnusów i obozów kiedy wyjeżdżaliśmy do Supraśla, Dofi najbardziej lubił wyprawy w teren. I długie rajdy. Niestety z biegiem lat jego chody stały się mniej sprężyste, grzbiet wygiął od dźwigania ciężkich pacjentów. Przeszedł na emeryturę i wyjechał do Centrum Turystyczno-Rehabilitacyjnego w Krzyżewie na Podlasiu. Większość czasu spędzał w towarzystwie innych koni korzystając z zielonego pastwiska. Spotykaliśmy się z nim podczas wakacji i ferii zimowych. Kiedy wchodziłam do stajni zawsze witał mnie cichym rżeniem. Z radością wychodził na jazdy terenowe, bo kręcenie się w koło po placu nigdy nie było jego pasją. Każdej wiosny organizował ucieczki całego stada (jako, że był specem od pokonywania wszelkich ogrodzeń i zamknięć) na okoliczne łąki i pola. Zielone łąki kochał najbardziej na świecie.
Wieczorem 14 maja dostał kolki i nie udało się go uratować.
Dofi miał 27 lat, w Fundacji pracował od 2002 do 2015 r. i na zawsze pozostał w pamięci zarówno jej podopiecznych jak i terapeutów. Żegnaj Dofi, drugiego takiego konia szybko nie spotkam!
EWA KWIECIEŃ