Z dwudniowej wyprawy konnej po Tuszetii, historycznym regionie północno-wschodniej Gruzji, wrócili malarka Magda Barciszewska i jej mąż Andrzej Seweryński. (O artystce i jej twórczości, o amazonce, miłośniczce koni pisaliśmy w tekście „Z chaosu wyłania się całość” – www.hejnakon.pl/?p=24710).
Przywieźli setki zdjęć, z których kilka prezentujemy. Ale nim je zrobili, musieli dotrzeć samochodem do stolicy Tuszetii – Omalo, gdzie ich wycieczka wierzchem miała swój początek. To maleńka osada zamieszkiwana zaledwie przez kilkadziesiąt osób. Autem można tam dojechać wyłącznie między majem a październikiem. W pozostałe miesiące droga – jedna z najniebezpieczniejszych na świecie zwana Drogą Śmierci – jest zasypana śniegiem. Podłoże szutrowe, beton tylko na niewielu odcinkach, wąsko, stromo, ledwie zmieści się jeden samochód. I te zakręty! Trasa pnie się po zboczach na wysokości ponad 2500 metrów nad poziomem morza. Dość często jest blokowana przez stada koni, krów bądź owiec. A gdy się na taką przeszkodę trafi, trzeba czekać aż zwierzaki łaskawie się przemieszczą.
– Koni pasących się na stokach sporo – opowiada Magda Braciszewska. – Stadka mniejsze i większe. Głównie wałachy i klacze. Ogierów praktycznie nie ma, a rasa koni trudna do określenia. Mają od około 150 do 165 centymetrów w kłębie, każdy więc może dobrać sobie odpowiedniego do wzrostu i wagi. Ich właściciele chętnie je wynajmują grupom turystycznym. A gdy taka – oczywiście wcześniej zapowiedziana – do nich dotrze, zbierają z okolicy odpowiednią liczbę wierzchowców i kulbaczą. Zdarza się, że trochę to trwa, bo konie tam żyją praktycznie na wolności i potrafią oddalić się nawet kilka kilometrów. Nikt ich nie zamyka w stajniach ani na padokach. Gdy nie pracują, chodzą sobie po terenie i skubią; gdy mają pracować, są siodłane. A jeśli gospodarz nie ma ich aż tylu, ilu jest na nie chętnych, pożycza od sąsiada. Moja grupa składała się z trzynastu turystów oraz dwóch przewodników. Piętnaście koni! Niektórzy z nas nigdy wcześniej nie jeździli, ale dali radę, choć wysiedzieć w siodle tyle godzin nawet zaprawionemu w bojach jeźdźcowi nie jest łatwo. A gruzińskie siodła, delikatnie mówiąc, do wygodnych nie należą! Węzełki, troczki, dwie poduszki na drewnianej terlicy. Trzeba więc naprawdę mieć wytrzymałe cztery litery, by pokonać długą trasę z tarczą.
Pierwszego dnia jazda z kilkoma krótkimi postojami zajęła im siedem godzin.Trasa prowadziła wzdłuż grani, dotarli na wysokość 2950 metrów.
– Widoki zapierają dech. Coś fantastycznego. Te regiony majestatycznego Kaukazu można zobaczyć tylko z lotu ptaka, pieszo albo właśnie konno, bo w wysokogórskiej scenerii nie podoła nawet najlepsza terenówka z napędem na cztery koła.
– Wieczorem dotarliśmy do Jvarboseli, gdzie poczęstowano nas pyszną regionalną strawą i ziołową herbatą, a także miejscowym specjałem – czaczą. Przez zamiłowanie Gruzinów do tego wysokoprocentowego trunku, drogi usiane są kapliczkami ku pamięci tych, których życie tam się zakończyło. Ale to już inna historia.
Nazajutrz grupa ruszyła w drogę powrotną.
– I nie wszyscy na tych samych koniach, bo niektóre takie do siebie podobne, że z łatwością można było się pomylić (śmiech). Dosiadaliśmy przede wszystkim wałachów, w zastępie była jedna klacz i biegający luzem źrebak. Mam wrażenie, że sposobił się do czekającej go kiedyś pracy.
Powrót łatwiejszą trasą, dostępną dla terenówek, zajął sześć godzin. Wspomnień za to na lata. (hnk)
Krótka ale treściwa relacja z fantastycznej wyprawy. Byłem kilka razy ale tym razem pogoda i zacięcie jeźdźców było wyjątkowe. Fotki super,