Ewa Szymczak-Mazur: absolwentka Lingwistyki stosowanej, tłumaczeń specjalistycznych na Uniwersytecie Warszawskim i Filologii angielskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Nauczycielka angielskiego w liceum i technikum. Mama dwóch córek: 11-letniej Julii i 8-letniej Justyny.
Ewa od zawsze marzyła o pracy ze zwierzętami, chciała życie zawodowe związać z ratowaniem ginących gatunków. Planowała nawet, że pójdzie na biologię, ale jak to w życiu bywa, wyszło inaczej. Zwierzętom jednak wierna pozostała. Ma dwa syberyjskie koty, a wolne chwile spędza w siodle.
Na pytanie: skąd w jej życiu konie? – odpowiada, że jak tysiące małych dziewczynek, marzyła o własnym koniku. Marzyła i śniła. Jako dziecko – a wedle chińskiego horoskopu jest spod znaku konia – wyobrażała sobie, że jest pięknym, karym i dzikim wierzchowcem. Ten, gdy wsiadała na rower, stawał się koniem policyjnym, a ona dzielną policjantką ścigającą złoczyńców.
Miłość do koni, jak mówi, odziedziczyła chyba w genach. Brat babci Michał Bartoszek, u którego spędzała wakacje we wsi Lubola, hodował te zwierzęta. Widziała, jak się nimi opiekuje, jak pracują i jak bardzo ufają wujkowi. Pozwalały mu na każdy zabieg. Ewa pamięta też, jak jednego z tych koni dosiadała. Spokojny, kończąc pracę w polu, wielokrotnie wracał z nią, z małą dziewczynką, na grzbiecie. Pewnego razu, podczas takiego powrotu, potężne zwierzę niespodziewanie stanęło dęba. Dorośli, jakimś cudem, złapali spadającą Ewę, dzięki czemu nic się nie stało. Wszyscy jednak myśleli, że po takim przeżyciu, dziewczynka zniechęci się do koni. Ale nie! Serio zaczęła jeździć mając lat naście. Było to w małej, nieistniejącej już stajence na obrzeżach miasta, prowadzonej przez dziewczynę ratującą konie. Miejsce przyciągało okoliczne dzieciaki, zwłaszcza w wakacje, kiedy nie miały innych zajęć. Stajnia została jednak z czasem szczelnie otoczona magazynami wielkich koncernów. Dziś miejsca dla koni już tam nie ma, ale właśnie stamtąd Ewa zachowała najpiękniejsze wspomnienia z wypraw w teren. Teraz jeździ w Popowie w stajni „Pasja” prowadzonej przez Annę i Bogumiła Motylewskich. Tam, w okolicach Zalewu Jeziorsko ma działkę i tam też wraz z córeczkami wsiadają na konie. A przed oczami wciąż ten jej pierwszy raz wierzchem w wodzie.
– Ten spacer w jeziorze był jak sen, czas i przestrzeń nabrały innego wymiaru. Niesamowite przeżycie, z niczym nieporównywalne, brakuje mi słów, by to opisać.
Dziecięce sny i marzenia stały się jawą.
– W Popowie, podobną przygodę, jak ta z mojego dzieciństwa, miała moja córka Julia. Podczas przejażdżki w terenie zsunęła się z siodła i wylądowała na ziemi. Na szczęście też nic się nie stało. A ona, tak samo jak ja, wróciła na koński grzbiet i nic nie jest w stanie zniechęcić jej do uprawiania jeździectwa. To tylko dowodzi, że miłość do koni jest w naszej rodzinie naprawdę dziedziczna.
Ewa mówi, że w „Pasji”, oprócz uprawiania hipicznego hobby, nauczyła się o koniach nadzwyczaj dużo. Wie, jak bardzo są delikatne, że wystarczy moment nieuwagi, by stała się im krzywda, jak wiele uwagi i troski wymagają. A powiedzenie „końskie zdrowie” wymyślił zapewne ktoś, kto konia, co najwyżej, widział na obrazku. W „Pasji” zrozumiała, że przyjemność można czerpać nie tylko z jazdy, ale też… ze słuchania. Słuchania parskania, wzdychania i różnych oddechów sterowanych nastrojem. I wie, co znaczy przytulić się do końskiej szyi, poczuć ciepło tego dużego stworzenia, poczuć ten specyficzny zapach. Wie, co znaczy być z końmi.
EWA JAWORSKA