Krzysztof Tarasek, główny hodowca Stadniny Koni „Bielin”. Funkcję tę sprawuje od trzech lat, ale jego związki ze Stadniną trwają już kilka dekad. Jest też jej zawodnikiem. Startuje w zawodach rangi Grand Prix w konkursach skoków przez przeszkody.
Stadnina Koni Bielin funkcjonowała w PRL w ramach Państwowego Gospodarstwa Rolnego. W wolnej Polsce, choć nie od razu, przeszła w ręce prywatne. Hoduje się tam konie niemieckie oraz polskie; specjalizuje w hodowli koni sportowych. W tamtejszych stajniach znajduje się obecnie sto trzydzieści wierzchowców, w tym dwadzieścia matek po ogierach przede wszystkim holsztyńskich, hanowerskich i pełnej krwi angielskiej. Ojcem ponad trzydziestu matek, które przewinęły się przez Bielin, jest słynny ogier Chersoń.
– Nasze konie – mówi Krzysztof Tarasek – cieszą się sporym zainteresowaniem klientów z obu Ameryk. Z europejskiego podwórka przyjeżdżają do nas koniarze z Irlandii, Holandii, coraz częściej gościmy też krajowych. Hodowane tu konie, poza predyspozycjami stricte sportowymi, są bardzo towarzyskie, spokojne i przyjazne. Żałujemy, że czołowi polscy jeźdźcy nie korzystają z nich, choć te z sukcesami startują na światowych arenach w konkursach skoków, powożenia i WKKW. Bulwersujące jednak, że nie zawsze wiadomo, iż to o nasze konie idzie. Spikerzy i komentatorzy rzadko bowiem wspominają, że wyhodowane zostały w Bielinie. Na przykład o słynnej Libertynie mówią, że jest pochodzenia niemieckiego. Rzeczywiście wpisano ją do niemieckiej księgi sportowej, ale wyhodowana została u nas. W tej samej księdze znalazło się również sześć tegorocznych źrebaków. Otrzymały zresztą bardzo wysokie noty. Zapewne znowu przyjdzie nam prostować błędne informacje, ale czy to coś zmieni, czas pokaże.
Bielińskie dwulatki, trzylatki oraz konie starsze mieszkają od maja do listopada na łąkach. Konie rekreacyjne również. Z pastwisk są zabierane tylko na jazdy, po przejażdżkach wracają. Jedynie matki ze źrebakami urodzonymi w każdym bieżącym roku wychodzą na trawę o ósmej rano, a na piętnastą wracają do stajni.
– To kwestia bezpieczeństwa. Starsze konie dadzą sobie radę, maluchy stanowią zawsze łatwy łup.
Doglądanie koni na kilku kwaterach, uczestniczenie w porannych obchodach to nie wszystkie zadania Krzysztofa Taraska. Dzień w dzień, niezależnie od pogody objeżdża po sześć koni, odbywa też na każdym po dwa treningi skokowe w tygodniu. Robota, jakby nie patrzeć, od rana do wieczora.
– Tak, ale to całe moje życie, moja pasja. Jestem z tym miejscem, ze Stadniną, związany od lat dziecięcych, choć o tym, że będę jeździł tu konno, ba, zajmował się nimi zawodowo, nie myślałem. O wszystkim zadecydował przypadek. W wieku siedmiu lat tak niefortunnie skoczyłem z drzewa, że uszkodziłem biodro i kolano. Na tyle poważnie, że musiałem przejść cztery operacje. Na koniec leczenia trwającego siedem lat, lekarz zalecił mi hipoterapię. O takiej z prawdziwego zdarzenia nie było mowy. W pobliżu nikt tego typu profesjonalnych zajęć nie prowadził. I wtedy mój ojciec, który pracował w Stadninie, zapytał ówczesnego dyrektora, czy mógłbym przychodzić przynajmniej na „oprowadzanki”. Nie wiem na ile mi pomagały w odzyskiwaniu pełnej sprawności, w każdym razie w pewnym momencie mogłem zacząć jeździć najpierw rekreacyjnie, potem sportowo.
W końcu zyskałem miano jeźdźca stajni sportowej Bielin.
I głównego hodowcy Stadniny.
– Tak. Poczytuję sobie to za spory sukces. Nie kształciłem się w szkołach, wiedzę zdobywałem w Bielinie i za granicą. Pracowałem przy koniach w Niemczech i aż dwa i pół roku w Danii. Tam to był zasuw: sześćset koni, w tym sto matek. Bezcenne doświadczenie i duże umiejętności okazały się wystarczające do nadzwyczaj odpowiedzialnej pracy. Właściciel Bielina zaufał mi widać i skoro pracuję na tym stanowisku już trzy lata, znaczy, że go nie zawiodłem. (HNK)