Wspomnieniom nie musi towarzyszyć okazja. Każda chwila jest dobra, by przenosić się w czas miniony, i w naszym jeździeckim przypadku, przypominać sobie konie, które już biegają po niebieskich pastwiskach. Mowa rzecz jasna o koniach, które były nasze i tylko nasze; którymi się opiekowaliśmy, z którymi łączyła nas więź szczególna…
O kilku swoich koniach opowiada dziś Viola Majewska, amazonka z trzydziestoletnim stażem, instruktorka jeździectwa, hipoterapeutka:
Pożegnałam siedem koni, ale wspomnę o trzech, z którymi byłam najdłużej i najbardziej związana. Wszystkie chodziły w mojej szkółce pod siodłem, uczyły się na nich dzieci, służyły pacjentom zajęć hipoterapeutycznych. Były niesłychanie cierpliwe, spokojne, a co za tym idzie bardzo bezpieczne. Nawet Provident zwany Kasztankiem, który nie umiał stać w jednym miejscu taka wiercipięta – nigdy nie okazywał agresji. Całe życie zachowywał się jak wesoły źrebak. Jedno czego nie lubił to galopować na lonży. Co chwilę się zatrzymywał, jakby chciał powiedzieć: dobra, wystarczy. Na szczęście był koniem niezwykle opanowanym, a ja darzyłam go takim zaufaniem, że mogłam tę lonżę odczepiać także wtedy, gdy na jego grzbiecie siedział jeździec początkujący. Na mój głos Kasztanek ruszał bardzo wolnym galopem, a potem zwalniał do kłusa i stępa. Świetny był z niego nauczyciel, ale też opiekun. Wyglądało, jakby pilnował ucznia, jakby starał się dodawać mu pewności siebie.
Kiedy trafił do mnie Provident, byłam już właścicielką małopolskiej Fadyny. To moja pierwsza końska miłość. Wielka, potężna, wysoka klacz zachowująca się jak dama. W małym stadzie była alfą, wystarczyło, że spojrzała krzywym okiem, a wszystkie konie stawały przy niej na baczność. Miała silny charakter, ale agresja była jej kompletnie obca. Cierpliwa do uczniów i pacjentów. Potrafiła stać ze spuszczoną głową dopóty, dopóki jeździec nie usadowił się w siodle. A kiedy już miała pasażera na grzbiecie, nie było mowy, by bryknęła albo zaszalała budząc mój czy dziecka niepokój. W przypadku jeźdźców dorosłych bywała niemiła, ale nie niebezpieczna. Śmieszne, bo choć taka postawna, a okropnie bała się wody. Pamiętam jak pojechałam z nią na kurs instruktorski do stajni Wandy i Krzysztofa Ferensteinów. Któregoś dnia zaplanowaliśmy pławienie koni. Wydawało się, że w takim towarzystwie zadziała instynkt stadny i klacz podąży za resztą. Nic z tego, dwadzieścia dziewięć koni weszło do jeziora, tylko jedna Fadyna nie dała się na kąpiel namówić.
O ile, jak wspomniałam, była moją pierwszą miłością, o tyle największą był Lupus L, podobnie jak Provident, rasy SP. Z Lupusem często sobie gadaliśmy, on rozumiał mnie, ja jego. Pamiętam, jak mnie kiedyś zaskoczył w terenie, gdy się wystraszył. Wtedy spadłam, on pobiegł przed siebie, ale gdy tylko usłyszał moje nawoływania: Lupus! Lupus! Lupus! zaraz wrócił. Podszedł i zaczął mnie obwąchiwać, jakby sprawdzał, czy jestem cała i zdrowa. Po chwili znowu na nim siedziałam.
Anegdot i przygód związanych z końmi, Viola Majewska ma setki. Mogłaby opowiadać godzinami. Podobnie mają inni koniarze. Jeśli któryś z nich, naszych Czytelników, chciałby opowiedzieć o swoim końskim przyjacielu, serdecznie zapraszamy! (HNK)