Ta wieś usytuowana jest w odległości około czterdziestu kilometrów od Warszawy. Nazywa się Czubajowizna, a w niej pod numerem 24 zlokalizowany jest Klub Jeździecki CZUBAJKA. Prowadzi go już od piętnastu lat Marta Kalbarczyk, instruktorka jazdy konnej, zarazem właścicielka Ośrodka.
Informacja jak najbardziej prawdziwa, ale jakże niepełna. Klub Jeździecki kojarzy się bowiem wyłącznie z końmi, a tam mieszka także masa innych zwierzaków: kilkadziesiąt papug, paw Ludwik, kozy, psy, koty, drób ozdobny, a nawet stadko afrykańskich krów karłowatych rasy Dahomey. Jedno z dwu w Polsce, za to największe, bo liczące dziewięć sztuk.
– Od zawsze – mówi Marta Kalbarczyk – chciałam pracować ze zwierzętami, mieć ich dużo i bardzo różnych. I wszystkie do towarzystwa. Nawet krowy. Nikt ich tu nie je, nie wykorzystuje. Żyją sobie na wolności, bardzo się pilnują, jedzą siano i trawę. Są rewelacyjnymi kosiarkami, do tego niczego nie niszczą. Bardzo przywiązują się do ludzi i do miejsca. Postawiłam im wiatę, choć mogłyby funkcjonować bez dachu nad głową, jak w Afryce, gdzie hoduje się je na mięso.
Krowy i inne zwierzęta w CZUBAJCE to dodatkowa atrakcja dla jeźdźców, których jest sporo, zwłaszcza w wieku 10-14 lat.
– Zajęcia prowadzimy wyłącznie dla dzieci i młodzieży oraz jednej jedynej, od dawna z nami zaprzyjaźnionej, siedemdziesięcioletniej amazonki. Prowadzimy ośrodek rekreacyjny w dobrym tego słowa znaczeniu, organizujemy półkolonie, uczymy od podstaw wszystkiego, co z jeździectwem związane. Po pierwsze szacunku do koni, takiego zachowania w ich obecności, które gwarantuje, że zwierzęta są spokojne, a jeźdźcy bezpieczni. Po drugie, w zależności od wieku naszych słuchaczy, dawkujemy im wiedzę z zakresu podstaw psychologii, żywienia, pracy z ziemi. Wreszcie po trzecie: pokazujemy jak czyścić, pielęgnować kopyta, sierść, ogon… I uczymy jeździć. Elementarne zajęcia prowadzimy już dla sześciolatków, jeździć zaczynają dzieci ośmioletnie. Niektórzy nasi wychowankowie mają dziś własne konie, są już instruktorami.
Do dyspozycji jeźdźców jest około trzydziestu wierzchowców i to w wieku zaawansowanym. Większość liczy sobie po dwadzieścia kilka lat. Między innymi z tego względu pracują dziennie najwyżej dwie godziny. Tyle wystarczy, by zarobiły na siebie oraz na te, które z różnych powodów pod siodłem już nie chodzą albo chodzić nigdy nie będą.
– Chcemy, by nasze konie były z nami jak najdłużej i robimy wszystko, by żyły w zdrowiu i w dobrej kondycji. Wszystkim zapewniamy dożywocie.
A zaczęło się od Premii, klaczy rasy małopolskiej…
– Tak, dostałam ją na osiemnaste urodziny. Dziś ma 31 lat i jeszcze od czasu do czasu pracuje. Jest szczęśliwa, gdy to ja jej dosiadam. Z czasem stado rozrosło się. Dziś są w nim m.in. trzy konie hiszpańskie, które trafiły do Polski jako nie nadające się do hodowli. Są wyjątkowo zniszczone psychicznie, zwłaszcza klacz andaluzyjska Bellotera zwana Belą. Kiedy do mnie trafiła, była tak zestresowana, że aż bałam się do niej podejść. Przesiadywałam godzinami w drzwiach jej boksu, by nabrała przekonania, że z mojej strony nic jej nie grozi. Ale im bardziej się jej przyglądałam, tym bardziej odnosiłam wrażenie, że coś jest nie w porządku z jej budową. Uwagę zwracały dziwne kształty. Wezwałam lekarza, o dziwo udało się ją zbadać. Diagnoza była zaskakująca: Bela jest w wysokiej ciąży, a to znaczyło, że urodzi nam andaluzyjskiego źrebaka. Skakałam do góry z radości. Zainstalowałam nawet kamery, by ją obserwować, a w razie potrzeby wezwać pomoc. I nadszedł ten wspaniały dzień, kiedy na monitorze dostrzegłam cztery chude nóżki. Nic więcej nie było widać. Ruszyłam biegiem do stajni, po drodze krzyknęłam jeszcze do męża: mamy małego andaluza! Ale kiedy znalazłam się w boksie Beli, szczęka mi opadła. To nie był żaden andaluz tylko muł.
Najprawdziwszy muł z uszami do nieba i pręgą na grzbiecie. Wszyscy się ze mnie śmiali, lekarka nie chciała wierzyć, myślała, że żartuję, przyjechała, by ten cud zobaczyć na własne oczy. I tak narodził nam się Milagro, co po hiszpańsku znaczy właśnie cud. Jest przepiękny, ale musi mieć coś w sobie takiego, co odpycha od niego inne duże konie. Nie lubią go. Dogaduje się tylko z kucykami i z ludźmi. A drze się tak, że trudno sobie wyobrazić. Sto razy głośniej niż osły. I drze się, bo coś zobaczył, bo dostał kolację, bo ktoś przyszedł, ktoś poszedł… Coś niesamowitego. Dźwięk trąby jerychońskiej to nic w porównaniu z jego możliwościami głosowymi.
Kiedy piętnastoletnia Bellotera ponownie zaszła w ciążę, wszyscy „straszyli” właścicielkę, że znowu będzie muł. Tym razem było jednak wiadomo, że na świat przyjdzie rasowy andaluz z wartościową metryką. Klacz pokrył licencjonowany andaluzyjski ogier. Bo w Hiszpanii, co ustaliła właścicielka, kobyłkę trzymano w stadzie z mułami i tam … pokrył ją jakiś osioł.
– Myślę, że Bellotera urodzi nam jeszcze kilka koni w swojej rasie. Wątpię jednak, by kiedykolwiek przyjęła siodło. Jest tu już jakiś czas i tylko mnie darzy zaufaniem. W Hiszpanii ktoś ją bardzo skrzywdził. Tę tajemniczą dla nas traumę ma wciąż z tyłu głowy. Pewnie tak zostanie. Zamierzam za to ujeździć Milagro. Muły znakomicie spisują się pod siodłem, są wytrzymałe, spokojne, łatwe w obsłudze.
I pewnie w CZUBAJCE każdy będzie chciał go dosiadać. Co prawda on jeszcze o tym nie wie, ale dowie się w swoim czasie…
Zwierzyniec Marty Kalbarczyk – istne zoo – powinni odwiedzać nie tylko jeźdźcy, także dzieci i młodzież w ramach zajęć edukacyjnych. To jedno z nielicznych tego typu miejsc na Mazowszu. Zobaczyć tę menażerię na własne oczy, dotknąć, pogłaskać, usłyszeć o zwyczajach Czubajkowych pensjonariuszy jest doskonałym przerywnikiem, choćby w facebookowej czy tiktokowej aktywności. Polecamy! (HNK)