Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

NIE ŻYJE KAZIMIERZ ANDRZEJEWSKI

Kolejna smutna wiadomość: 18 października 2023 roku zmarł Kazimierz Andrzejewski (rocznik 1943), wieloletni koniuszy Stada Ogierów Bogusławice. Był też wybitnym zawodnikiem. Zaczął od skoków przez przeszkody, z czasem…

KAZIMIERZ ANDRZEJEWSKI. Fot. FAPA-PRESS

Kolejna smutna wiadomość: 18 października 2023 roku zmarł Kazimierz Andrzejewski (rocznik 1943), wieloletni koniuszy Stada Ogierów Bogusławice. Był też wybitnym zawodnikiem. Zaczął od skoków przez przeszkody, z czasem przesiadł się

Z KONIA NA KOZŁA

Właśnie pod takim tytułem zamieściłem rozdział o Kazimierzu Andrzejewskim w mojej książce Mistrzowie Polski wydanej przez Akademię Jeździecką w roku 2010. Oto ów tekst:

Połów był taki sobie; co prawda sześć karpi przechytrzył, ale że niewymiarowe, wpuścił do wody. Taki to wędkarza los. Specjalnie jednak nie narzekał, zwinął kije i przeniósł się do… stajni.

Na drinka! – żartuje.

A naprawdę nie „na” tylko „do” Drinka, swojego czteroletniego ogiera uratowanego z drogi do rzeźni. Zaraz go osiodłał i pojechali w teren.

Od kiedy Kazimierz Andrzejewski jest na emeryturze, czas wolny dzieli między rybki i konie. A to znaczy, że nic w jego życiorysie się nie zmieniło – gdy pracował też były i ryby, i konie. Niewiele jednak brakowało, by jego życie potoczyło się zupełnie inaczej. Chciał zostać murarzem i zapewne, zostałby nim, gdyby nie wypadek, któremu uległ w trakcie nauki: spadł z drugiego piętra do piwnicy. Cud, że się nie połamał, w każdym razie z murowania zrezygnował na zawsze. Kielnię zamienił na torbę listonosza. Dwa lata roznosił pocztę mieszkańcom Niepartu. Ale że zawód doręczyciela nie był tym wymarzonym, wciąż zastanawiał się, co by tu zmienić, by starczało na chleb, a zarazem dawało satysfakcję. Przypadkiem dowiedział się, iż w ośrodku jeździeckim „Wola” w Poznaniu szukają masztalerzy. Było jak znalazł. Do koni ciągnęło go przecież od dziecka: może za sprawą ojca, przedwojennego ułana – zwiadowcy, może wuja, u którego jako mały chłopiec wprawiał się w powożeniu Baśką zaprzęgniętą do snopowiązałki.

Na Woli uwierzył, że wreszcie będzie robił to, co naprawdę lubi. Pracował w stajni i doskonalił umiejętności jeździeckie dosiadając po kilka sportowych wierzchowców dziennie. Z gospodarstwa rodziców wyniósł jedynie sztukę jazdy na oklep, tu stanął przed nowymi wyzwaniami.

Minął kolejny rok pracy. Andrzejewski był już naprawdę dobry w masztalerskie klocki, gdy, jak na złość, otrzymał wezwanie do armii. Posmutniał, ale przecież zrobić nic nie mógł. Jego minorowy nastrój widzieli wszyscy, dostrzegł go także trener Jan Mickunas: jeśli będzie tak bardzo, ale to bardzo źle, napisz do mnie, załatwię ci przeniesienie do Legii… – pocieszył zmarnowanego masztalerza. 

Na razie Andrzejewski trafił do jednostki zmotoryzowanej. Nawet się ucieszył, że będzie kierowcą, kiedy jednak okazało się, iż ma służyć w polskiej armii pod sowieckim oficerem, mina mu zrzedła. Wtedy napisał do Mickunasa, by go jak najszybciej stamtąd zabrał. To „szybko” w instytucji szczególnie miłującej biurokrację, trwało aż cztery miesiące. Andrzejewski zdążył nawet żałować, że poprosił o pomoc, bo znalazł się w plutonie regulacji ruchu, a tam życie miał święte.

Machina jednak ruszyła, nic nie dało się odkręcić. Nadszedł dzień, w którym zameldował się na Legii przy Kozielskiej. Aklimatyzacja trwała nadzwyczaj krótko, szybko zżył się i dogadał z nowymi kolegami.

Atmosfera była znakomita, dostąpiliśmy – my żołnierze – zaszczytu posiadania własnego anioła stróża, którym była żona dowódcy kapitana Kazimierza Wojtczaka. Ta wielokrotnie ostrzegała nas telefonicznie: uważajcie, mój do was jedzie.

Na Legii Andrzejewski poznał wielu znanych koniarzy z niezapomnianym majorem Wiktorem Olędzkim (1899-1992).

– Jemu mogłem wszystko powiedzieć. Poskarżyłem mu się nawet, kiedy szefostwo klubu zabrało mi konie: Cynadrę i Orbisa. Obu dosiadałem przeszło rok. Pierwszego przekazano Krzyśkowi Ferensteinowi, drugiego Jankowi Kowalczykowi. Wściekły oświadczyłem majorowi, że w takim razie w ogóle nie będę jeździł.

To może byś tak wozem konnym powoził? – zapytał najzupełniej serio.

I tak, już do końca służby, Andrzejewski woził siano i węgiel na potrzeby Legii. Znakomicie zresztą czuł się dzierżąc lejce w dłoni.  Nie podejrzewał, jak mu takie doświadczenie przyda się w przyszłości…

Po zakończeniu służby zaczepił się w Stadzie Ogierów w Bogusławicach. Zaczął jako masztalerz, skończył jako koniuszy, był pracownikiem i zawodnikiem, startował w dużych konkursach skoków, w 1969 roku wyrównał nawet rekord Polski pokonując przeszkodę wysokości dwustu dwu centymetrów. To było coś!

Poza stricte zawodową pracą, choć w ramach obowiązków, urządzał pokazy powożenia zaprzęgami dla licznych wycieczkowiczów, których Andrzej Osadziński, dyrektor Stada, bardzo lubił w Bogusławicach gościć. Uważał zresztą, i nie bez racji, że to jeden z nielicznych sposobów w ówczesnej Polsce, by ludzi różnych profesji, różnego wykształcenia i pochodzenia, zapoznawać z rodzimą hodowlą koni. Po jednym z takich pokazów pan Kazimierz zwrócił się do dyrektora:

– A może byśmy tak stworzyli sportowy zaprzęg?

– A kto będzie nim powoził? – zapytał z pewną niechęcią w głosie Osadziński.

– No ja! – odrzekł zdecydowanie Andrzejewski.

– No to sobie pogadaliśmy – pomyślałem. –  Nie sądziłem, że dyrektor będzie o sprawie pamiętał. Jakże byłem więc zaskoczony, gdy po dwóch tygodniach wezwał mnie do siebie i oznajmił:

– Zamówiłem ci bryczkę, wybierz sobie konie, będziesz powoził czwórką.

I tak z dnia na dzień, Kazimierz Andrzejewski przesiadł się z konia… na kozła.

– Tej zmiany nigdy nie żałowałem. Znalazłem się w czołówce powożących w Polsce. Szkoda jednak, że mieliśmy stosunkowo mało startów zagranicznych, brakowało nam takiego niezbędnego obycia, bez którego o wielkich sukcesach trudno marzyć. Tym większe mam powody do radości, że mimo wszystko sześciokrotnie kwalifikowałem się na mistrzostwa świata, raz byłem piąty, raz dziewiąty.  

Mistrzowskie umiejętności Kazimierza Andrzejewskiego sprawiały, że wielu powożących zgłaszało się do niego po nauki. Przekazywał wiedzę praktyczną i teoretyczną powtarzając do znudzenia, że konie znakomicie odgadują stan ducha powożącego i to nie tylko po głosie, ale i po sposobie trzymania lejc.  

– Jeśli czują, że coś jest nie tak, że człowiek zdenerwowany, niepewny siebie – nie zaufają i nie podporządkują się. Tak samo zresztą, jak wierzchowce pod siodłem.

O szkoleniu jeźdźców Andrzejewski też sporo wie, nawet o szkoleniu… policjantów. Trafili do niego zupełnym przypadkiem… po dowcipie, jaki ukazał się w lokalnej tomaszowskiej prasie w prima aprilis roku 1993. Z zamieszczonej informacji wynikało, iż porządku nad Zalewem Sulejowskim i zaporą w Smardzewicach będzie pilnować policja konna. Kiedy owa notka wpadła w ręce komendanta powiatowego policji w Tomaszowie Mazowieckim uznał, że to znakomity pomysł i jak najszybciej postanowił taki pluton konny zorganizować. Po pomoc udał się do Bogusławic. Dyrektor Osadziński wyznaczył wówczas do specjalnego zadania właśnie Kazimierza Andrzejewskiego. Bo też komu innemu miał powierzyć taką rolę, jeśli nie fachowcowi nad fachowcami, wszechstronnemu znawcy koni i jeździectwa.

Piotr Dzięciołowski (2009 r.)


								
				
		
    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.