
W wieku 79 lat odszedł MACIEJ DAMIĘCKI (1944-2023), wybitny aktor teatralny i filmowy. Był miłośnikiem koni, przez lata objeżdżał je na służewieckim Torze Wyścigów Konnych. Oto fragment rozdziału z mojej książki „Koń to jest ktoś”[1], w którym aktor wspomina swoje jeździeckie przygody.
PORA NA KOŃ
W tamtym czasie, a było to jakieś 35 lat temu (opowieść z roku 2003 – wyjaśnienie PD), jeździłem między innymi w stajni Andrzeja Walickiego. Pamiętam, pewnego dnia spóźniłem się. Trener zdążył już rozdać wszystkie konie. Zaproponował więc, żebym poszedł do Mariana Baniewicza, który ma taka oporną klacz, Demę. Trzeba ją jakoś rozruszać. Biegała już na torze cztery razy i żadnego punktowanego miejsca.
Osiodłałem, skróciłem maksymalnie strzemiona, wziąłem jeszcze bat i nie mam pojęcia, co się stało, czy ja coś zrobiłem nie tak, czy Dema zlękła się czegoś – w każdym razie poszła jak burza, i do tego pod prąd. Poniosła. Skakać z niej, nie skakać? – zastanawiałem się. Zaplącze się w wodze i będzie nieszczęście. Uczepiwszy się więc siodełka niczym pająk, pędzę już drugie okrążenie i tylko słyszę wrzeszczącego Baniewicza: Zatrzymaj się, konia mi zabijesz, co robisz? A ja zrobić nie mogłem nic. Dema zwolniła dopiero, kiedy opadła z sił. Szczęśliwie nic jej się nie stało. A mnie wszyscy pytali, jak pobudziłem takiego leniwca. Trener z kolei, wniebowzięty nieznanymi możliwościami klaczy, wystawił ją do najbliższej gonitwy i… wygrała. Ja zresztą też, bo na nią postawiłem! W kolejnych wyścigach również triumfowała, a Baniewicz chodził za mną i prosił: Maciek, ja mam jeszcze kilka takich trupów w stajni, może byś wsiadł na któregoś…
Objeżdżanie wyścigowych koni sprawiało mi nie lada przyjemność. Żałowałem tylko, że nie mogę być dżokejem. Niestety mój wzrost, sto siedemdziesiąt centymetrów, eliminował. Pomyśleć, raz w życiu byłem za wysoki! Waga oczywiście też robiła swoje. Po wielu latach doczekałem się jednak prawdziwego wyścigu. Otóż w ubiegłym roku (2002 – przyp. PD) wystartowałem w gonitwie gwiazd na Służewcu. Zająłem trzecie miejsce, ale miałem usprawiedliwienie, dlaczego dopiero trzecie. Jechaliśmy na hucułach. Opiekunka konia przestrzegała, żebym bardzo uważał, bo ten hucuł chodzi tylko na bardzo długich strzemionach i w ogóle jest wyjątkowo delikatny. Kiedy jednak bomba poszła w górę, poczułem, że dam rade nawet wygrać. Hucułek chodził w ręku jak zegarek. W pewnym momencie chciałem złożyć się po dżokejsku, zapomniawszy, że strzemiona takie długie. Stopy natychmiast mi wypadły i do mety brnąłem, męcząc się okrutnie. Ale dobrnąłem. Satysfakcje mam do dziś.
Niejedyne to zresztą moje końskie osiągnięcie. W Starogardzie Gdańskim, na prywatnych zawodach, wygrałem z jednym z naszych najlepszych skoczków. Nie, nie powiem, z którym. To była przecież zabawa. Skakałem wtedy na Gotyku i Ceresie. Pierwszy miał sto siedemdziesiąt cztery centymetry w kłębie, drugi nad przeszkodą strzelał z zadu i chował głowę miedzy nogi. Przydały się doświadczenie i znajomość wielu bardzo różnych koni. A dosiadałem ich przecież dziesiątki.

(…) Wpadłem w koniarstwo jak śliwka w kompot. (…) Uzyskałem nawet papiery uprawniające nauczanie innych. Kilka sezonów szkoliłem dzieci w ośrodku kolonijnym nafciarzy koło Rymanowa. Zatrudniłem się tam w charakterze górnika. Praca rzeczywiście ponad siły. Rano, w południe, wieczorem, a dzieciakom i tak wciąż było mało, mało i mało. Ponadto, znając mnie z telewizyjnego programu Pora na Telesfora[2], chciały ze mną przebywać na okrągło. Cały czas utwierdzały, że pora na koń jest zawsze. I jak tu odmówić im racji.
Piotr Dzięciołowski
(Maj 2003)
[1] „Koń to jest ktoś” – Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 2003.
[2] Telewizyjny program dla dzieci emitowany w latach 70.