Loading...
Jesteś tutaj:  Home  >  artykul_glowny  >  Bieżący Artykuł

ODESZŁA MAGDALENA CWEN-HANUSZKIEWICZ

Jak już informowaliśmy, 21 lutego 2024, zmarła Magdalena Cwen-Hanuszkiewicz: aktorka teatralna, telewizyjna i filmowa, reżyserka…

Jak już informowaliśmy, 21 lutego 2024, zmarła Magdalena Cwen-Hanuszkiewicz: aktorka teatralna, telewizyjna i filmowa, reżyserka. Grała m.in. na deskach Teatru Wielkiego i Teatru Powszechnego w Łodzi, Teatru Narodowego, Teatru Nowego i Teatru Rampa w Warszawie. Występowała w popularnych serialach: w Barwach szczęściaKlanieNa dobre i na złe.

Uwielbiała konie. Jakie miała z nimi związki, opowiedziała mi lata temu dla miesięcznika „Koń Polski”.

                       Wacek odetchnął, studenci klaskali

Fot. FAPA-PRESS/ P Dzieciolowski

W okolicach Warszawy jest tyle ośrodków jeździeckich, że można przebierać do woli. Ba, są nawet w samym mieście, ja jednak pozostaję wierna zakrzowskiej „Lewadzie”. Kiedy więc udaje mi się wygospodarować kilka wolnych dni, wsiadam w samochód i… przemierzam przeszło czterysta(!) kilometrów tylko po to, by znaleźć się w czarującym miejscu, wśród pięknych koni i uroczych ludzi. Mam tam „swoją” panią Joasię, pod kierunkiem której od lat trenuję ujeżdżenie, ale że dobrze mi życzy, to nawet wyczerpujące lekcje znoszę z uśmiechem. Może dlatego, że tak wiele nas łączy. Obie jesteśmy pianistkami – Joanna Skowerska ukończyła klasę fortepianu w konserwatorium – obie jednak zamiast ćwiczyć pasaże i gamy na klawiaturze, wolimy… pasaże na czworoboku. Oczywiście z muzyką w tle.

Pomyśleć, że człowiek odnajduje bratnią duszę taki kawał od domu i wszystko za sprawą przypadku. Do Zakrzowa trafiłam w 1999 roku na zaproszenie gospodarza „Lewady”, Andrzeja Sałackiego, który akurat organizował II Jeździeckie Mistrzostwa Środowisk Twórczych. Znalazłam się tam rzecz jasna w charakterze gościa i kibica. O starcie nie mogło być mowy, jako że dwadzieścia lat nie jeździłam. Andrzej jednak gorąco mnie zachęcał przynajmniej do przypomnienia sobie, jak to w siodle dobrze jest. – Mamy spokojne konie, świetnych instruktorów, nic się nie bój! – przekonywał, Dzięki niemu zaczęłam nawet startować w kolejnych Mistrzostwach.

Takie były początki mojego drugiego jeździeckiego etapu. Pierwszy, równie przypadkowy, zaliczyłam jako bardzo młoda wykładowczyni łódzkiej filmówki. Otóż w zastępstwie profesora wychowania fizycznego pojechałam ze studentami na obóz jeździecki do Mścic. Miałam zaledwie 22 lata, znacznie mniej od niejednego z podopiecznych i w przeciwieństwie do większości z nich, panicznie bałam się koni. Nigdy wcześniej nie obcowałam z tymi zwierzakami; a obóz jeździecki wpisany w program moich studiów przeszedł mi koło nosa, bo akurat grałam w filmie. Przed studentami udawałam jednak odważną i pewną siebie. Z podniesionym czołem przemierzałam stajenne korytarze. Na wszelki wypadek chodziłam środkiem, by żaden koń nie mógł mnie dosięgnąć pyskiem nawet w dobrej wierze.

Okazało się jednak, z czego zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, że strachu nie potrafię oszukać i wszyscy widzą, co naprawdę czuję. Widział także nasz nauczyciel, instruktor Wacław Pruchniewicz, człowiek miłujący konie wyjątkowo. Właśnie on przekonywał mnie, że to najmądrzejsze, najwspanialsze i w ogóle naj, naj, naj zwierzęta. Kiedy jednak na pierwszej lekcji kazał mi dosiąść folbluta, do tego na oklep, myślałam, że nie przeżyję. Wacek prowadził konia na lonży i co kilka kółek zmieniał tempo. Gdy tylko przechodziliśmy w kłus. natychmiast spadałam. Poobijałam się więc dotkliwie, ale że wytrwała jestem, to choć obolała, nie rezygnowałam. Lęk przed końmi wcale jednak nie mijał, wręcz przeciwnie i co się dziwić: koniska wielkie, silne, niejeden miał nogi dłuższe niż cała ja.

Fot. FAPA-PRESS/ P. Dzieciolowski

Strach pokonałam dopiero, gdy w Mścicach pojawił się Dywan, ogromny sportowy koń, który przyjechał tam na rekonwalescencję po operacji nogi. W nowym miejscu poczuł się jednak dokładnie tak samo, jak ja: wystraszony, zagubiony i bardzo biedny. Ale że swój do swego ciągnie, zaczęłam go regularnie odwiedzać: przynosiłam cukier, marchewkę. Z chwili na chwilę było nam do siebie bliżej. Momentami nadzwyczaj blisko. Oto bowiem codziennie na dzień dobry przypierał mnie do ściany, skubał od stóp do głów, poczym kładł głowę na moim torsie i trzymał tak dobre kilkadziesiąt sekund.

Wacek widząc moje znakomite relacje z Dywanem pozwalał mi go lonżować. Któregoś dnia obserwując nas na padoku, zwrócił się do mnie:

– Magda, na którą nogę on kulał?

– Na prawą.

 – A na którą kuleje?

– Na lewą! – odpowiedziałam i parsknęliśmy śmiechem.

Dywan dobrze wiedział, że kulejącego nie zaprzęgną do roboty, zapomniał jednak, która noga mu doskwiera. I dobrze, bo to był znak, że nie tylko kontuzja zaleczona, ale że można zacząć z nim spokojne spacerki wierzchem. Osiodłałam go chyba jeszcze tego samego dnia. 

Chcesz naprawdę nauczyć się jeździć? – spytał Wacek zupełnie niespodziewanie.

– Pewnie, że chcę!

– To pojeździsz w puśliskach.

Nie miałam pojęcia, o co chodzi, na czym taka jazda polega. Po chwili jednak wiedziałam już aż za dobrze: delikwenta przywiązuje się puśliskami do siodła – warunek: spokojny i bezpieczny koń – i kiedy jeździec przestaje nadążać za ruchem wierzchowca, doznaje koszmarnego bólu kręgosłupa. Metoda kawaleryjska, prosto z Grudziądza, dająca zaskakujące efekty w bardzo krótkim czasie. Mnie przydała się nadzwyczaj: byłam wtedy tancerką, a tancerze mają zakodowane ruchy odwrotne niż jeźdźcy, choćby sposób ustawienia stopy: na koniu pięta w dół, w tańcu w górę. Ćwiczyłam więc z zaciśniętymi zębami, oznajmiając po lekcji, że było wspaniale.

– To kiedy przyjeżdżasz na kolejne zajęcia?  – zainteresował się Wacek, jako, że obóz dobiegał końca.

– Będę w przyszłym tygodniu – rzekłam bez specjalnego przekonania.

I przyjechałam, jak obiecałam, bo istotą jestem ambitną. Wzięłam Dywana, stępujemy na ujeżdżalni, a tu zjawia się Wacek… z puśliskami w ręku.

– Przypinamy?

– Przypinamy – wykrztusiłam po czterech głębokich wdechach i ze łzami w oczach.

– E tam, już nie potrzebujesz, jedź sobie do lasu.

To była jedna z najszczęśliwszych chwil w mojej hipicznej edukacji; oto mogłam rozkoszować się przejażdżką nie cierpiąc ani za siebie, ani za miliony. Takich wspaniałych momentów było kilka. Najlepiej oczywiście pamięta się ten pierwszy. Zdarzył się jeszcze na obozie. Kłusowaliśmy całą grupą wzdłuż torów kolejowych, akurat przejeżdżał pociąg. Gdy maszynista nas dojrzał, włączył lokomotywowy klakson. Dywan nieprzyzwyczajony do tak przeraźliwego dźwięku wystraszył się i poniósł po mokrym, a przez to śliskim nasypie. Szczęście, że poprzedniego dnia usłyszałam przypadkiem rozmowę w stajni, jak w takiej sytuacji ściągać wodzę, by nad koniem zapanować. Zastosowałam ów, jakby nie było brutalny sposób i Dywan rzeczywiście zaczął zwalniać. Grupie zniknęłam jednak z oczu na dobre kilka minut – dla czekających to całe wieki. Byli przekonani, że już po mnie. Kiedy więc nagle ukazałam się na łące cała, zdrowa i w siodle, Wacek odetchnął z ulgą, a studenci zgotowali mi owację… na stojących koniach.  

Piotr Dzięciołowski

      (VII 2009)

    Print       Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nie zamieszczamy komentarzy niepodpisanych imieniem i nazwiskiem. Jeśli Autor zastrzeże swoje dane, pozostaną one wyłącznie do wiadomości redakcji.