Kolejna smutna wiadomość: 12 marca, w wieku niemal 92 lat, zmarł LECH STRZAŁKOWSKI. Zasłynął jako hodowca i jako jeździec. Przeszło dwadzieścia razy wygrywał krajowe wyścigi przeszkodowo-płotowe. Wielu przypisuje mu udział w Wielkiej Pardubickiej. – To nieprawda – replikował. – W Wielkiej nigdy nie startowałem, za to wielokrotnie ścigałem się w innych pardubickich gonitwach.
Poniżej tekst o Lechu Strzałkowskim, który napisałem dla miesięcznika „Koń Polski” w roku 2009:
POCHWALNAJA GRAMOTA
Do Stubna za Przemyślem nie prowadzi żaden drogowskaz. Jeśli więc człowiek nie dopyta, wyląduje na granicy w Medyce. Wtedy pozostaje ją przekroczyć lub – jak myśmy to uczynili – złamać przepisy i zawrócić na podwójnej linii ciągłej. Stamtąd do wsi zaledwie kilka kilometrów; moment i jesteśmy. Po lewej za tablicą „Stubno” rzucają się w oczy zabudowania sprywatyzowanej Stadniny. Na padokach kilkadziesiąt koni, niektóre pamiętają jeszcze okres prosperity, wśród nich dwudziestotrzyletnia Numeria z Mosznej. Czas świetności doskonale pamięta też współautor sukcesów, Lech Strzałkowski, przez lata główny stubnicki hodowca. Dziś jest już na emeryturze i choć mieszka opodal, dosłownie dwa kroki od stajni, miejsce to omija łukiem, by nie patrzeć na popadający w ruinę markowy niegdyś obiekt.
Stadnina założona w Stubnie w 1950 roku słynęła m.in. z hodowli koni półkrwi angielskiej wywodzących się z austro-węgierskich rodów Furioso-Przedświt. O wierzchowce te zabiegali jeźdźcy nie tylko z krajów europejskich, także z Argentyny, Kanady, Indii, Egiptu.
Za czasów Strzałkowskiego, i to w ogromnej mierze właśnie dzięki niemu, w 1986 roku nastały tam konie pełnej krwi angielskiej. („Półkrewki” przeniesiono do pobliskiego Kalnikowa). Już po kilku latach głośno było o nich w kraju i poza granicami. Barbakan zajął pierwszą lokatę w Wielkich Derbach Czechosłowacji, Dziwny Fant znakomicie radził sobie na torach skandynawskich, a Durand, Limak i Mustafa wygrały wielkie Derby na Służewcu –najważniejszą w Polsce gonitwę trzylatków.
Sukcesów byłoby zapewne więcej, gdyby nie postawienie Stadniny w stan likwidacji w 2003 roku; dwa lata później syndyk ogłosił przetarg. Jeden z nowych właścicieli – do dziś było ich już kilku – stracił sporo dobrych koni za długi. Najpierw wstawił je na Służewiec, tory austriackie oraz słowackie, a potem przestał łożyć na utrzymanie.
– Teraz Stadninę kupił ponoć ktoś z poznańskiego i zamierza przetransportować klacze do siebie. Jeśli to prawda, po koniach w Stubnie pozostanie wyłącznie wspomnienie.
Dla Lecha Strzałkowskiego likwidacja Stadniny to największa życiowa porażka. Całe lata, zapewne z racji swojej pasji wyścigowej, marzył o poświęceniu się hodowli koni pełnej krwi angielskiej. Kiedy wreszcie mu się to udało, musiał zwinąć żagle. Nie od razu, to prawda, ale szybko, bo po piętnastu latach.
– Piętnaście sezonów w hodowli to tyle, co nic, choć nam rzeczywiście udało się dość szybko osiągnąć sukces, a konie z powodzeniem prezentować na wielu europejskich torach. Stubno było wizytówką kraju, jednak komuś to przeszkadzało. Decydenci sprzedali więc dobrze prosperującą firmę i to kompletnym amatorom, ludziom z przypadku, którzy nie potrafili wyznaczyć sobie jakichkolwiek celów hodowlanych. Poszli na żywioł, a w tej dziedzinie tak się nie da. Może nawet dobrze się stało, że jestem już z boku tej pseudohodowlanej rzeczywistości. A jeszcze, jak sobie pomyślę o tak modnym obecnie trendzie sprowadzania koni zza granicy, to ręce mi opadają. Jakbyśmy nie mieli własnych, choć przy takiej polityce to może w istocie już ich nie mamy. Wolę więc chyba żyć tym, co było, niż patrzeć z bliska na to, co się dzieje.
Z bliska nasz rozmówca lubi obserwować piękne, zadbane konie i kiedy ma taką potrzebę – a ma nieustającą – jeździ pod Krasiczyn do przyjaciół Sylwii i Waldemara Rowińskich, hodowców jak się patrzy! Z ich wierzchowcami pozostaje do woli. Każdego roku odwiedza też Pardubice i śledzi gonitwy na krajowych torach. Wyścigami interesuje się od przeszło pól wieku i wciąż kibicuje im z taką samą pasją. A wszystko, jak to często bywa, zaczęło się zupełnym przypadkiem na warszawskim Służewcu, gdzie w wieku 18 lat dosiadł pierwszego w życiu konia. Tak mu się spodobało, że od tamtej pory wracał do stajni każdej wolnej chwili. Czas spędzał na objeżdżaniu wyścigowych wierzchowców i nauce na wydziale rolnym SGGW. Po studiach chciał za wszelką cenę pozostać w jeździeckiej branży, ale nie miał żadnej pewności, czy z nakazem pracy, który z urzędu otrzymywali absolwenci większości wyższych uczelni, nie wyląduje na przykład na plantacji buraka. W sukurs przyszedł mu ówczesny szef działu selekcji PTWK, Bolesław Orłoś (zarządca stadniny w Abigowej do momentu wkroczenia Armii Czerwonej) i załatwił skierowanie na Służewiec. Tak spełniło się marzenie młodego chłopaka. W sumie pracował na wyścigach pięć lat, z czego dwa sezony na wrocławskich Partynicach. Był zatrudniony w dziale selekcji, jeździł w stajniach wyścigowych i startował z powodzeniem w gonitwach przeszkodowo-płotowych. Znalazł się też w ekipie, która przez cztery lata rywalizowała w Pardubickich. Na własne oczy widział Wielką Pardubicką z Marianem Babireckim, który jako jedyny z Polaków stanął na srebrnym podium tej słynnej i najbardziej – przynajmniej w Europie – niebezpiecznej ze wszystkich gonitw.
– To prawda, gonitwa bardzo ciężka. Rzecz więc w tym, by i jeźdźcy, i konie byli odpowiednio przygotowani. Dziś są znacznie lepiej niż kiedyś, dlatego wypadków jest bez porównania mniej, choć oczywiście zdarzają się, jak to na wyścigach.
Lech Strzałkowski, co prawda w Wielkiej Pardubickiej nie startował, bo jak mówi, nie miał konia na miarę takiej próby, dotarł za to do mety kilku tamtejszych gonitw o bardzo wysokim stopniu trudności, różniących się od Wielkiej jedynie brakiem taxisu – przeszkody z szerokim rowem (dawniej też głębokim a tym samym znacznie niebezpieczniejszym). Sukcesy odnosił Strzałkowski przede wszystkim w krajowych wyścigach. Uczestniczył w ponad osiemdziesięciu przeszkodowo-płotowych – wygrywał co czwarty. Dlaczego więc, choć spisywał się na medale, już po kilku latach przerwał tę sportową przygodę? Odpowiedź banalna: w Polsce zlikwidowano tego typu gonitwy, a płaskie wyścigi już go tak nie ciągnęły.
O licznych sukcesach przypominają dziesiątki pucharów ustawionych na regale w stubnickim mieszkaniu. W pokoju gospodarz zgromadził też laury z innej dziedziny; jest zapalonym myśliwym – stąd poroża a nawet skóra wilka.
– Wiem, wiem, łowiectwo dziś nie jest modne i na cenzurowanym, ale ja poluję. Od pół wieku jestem członkiem Polskiego Związku Łowieckiego i strzelby nie zamierzam wieszać na kołku.
Nas jednak bardziej od łowieckich trofeów zaintrygował dokument oprawiony w ramkę, zdobiony zdjęciami Lenina i Stalina: Pochwalnaja gramota.
– Nie dla tych panów trzymam ów papier w tak widocznym miejscu. To moje świadectwo ukończenia z wyróżnieniem pierwszej klasy szkoły podstawowej w Kazachstanie – kawał historii Polski, kawał dziejów mojej rodziny. A jak były one zagmatwane świadczy choćby fakt, że aż trzy razy chodziłem do pierwszej klasy. Jedną ukończyłem w 1939 roku na Polesiu, po 17 września zacząłem rosyjską, ale tej nie było mi dane zaliczyć, bo w 1940 roku wywieziono nas z mamą, babcią i siostrą do wspomnianego Kazachstanu. Tam ponownie zostałem pierwszakiem. Rok spędziłem jeszcze w Persji, cztery lata w Indiach i do kraju wróciłem dopiero w 1947 roku. Szkoła, matura, studia, gonitwy, praca w stadninach. Trzynaście lat w Ochabach, dwa w Udorzu, ponad trzydzieści w Stubnie – taki to ten mój życiorys w telegraficznym skrócie.
Piotr Dzięciołowski (2009)